W dużym uproszczeniu tłumacząc język faktów politycznych na polski, stan obecny relacji między prezydentem Dudą a obozem PiS, ma wyglądać tak: politycy PiS postanowili zemścić się na prezydencie, który choćby w sprawie reform sądowych miał prowadzić własną politykę, ostro grał przy rekonstrukcji rządu, wymuszając utrzymanie swoich wpływów w wojsku, zawetował ustawę „degradacyjną” i właśnie nadarzyła się okazja do wyrównania rachunków.
Tylko że to mylący i nieprawdziwy obraz. Prezydent i prezes PiS Jarosław Kaczyński podroczyli się na siebie w ciągu ostatniego roku, jedna i druga strona nie szczędziła sobie przykrości i wrogich gestów, ale dziś idą równo w tym samym kierunku.
Ale po kolei. Referendum konstytucyjne, które wymyślił prezydent w okrągłą rocznicę odzyskania Niepodległości, było jego autorskim pomysłem, zaskakującym nawet dla jego współpracowników, nie mówiąc już o politykach PiS. Idea była szczytna, ale w polskich warunkach silnego podziału politycznego zwyczajnie niemądra, po prostu „pięknoduchowska”. Bo, ani w społeczeństwie pomysł zmiany konstytucji nie budzi specjalnych emocji, ale przede wszystkim niemożliwe jest dziś zbudowanie w Polsce większości do zmiany ustawy zasadniczej. Można jeszcze przypomnieć, jaką katastrofą zakończyło się referendum, którym próbował ratować się Bronisław Komorowski, po pierwszej turze wyborów prezydenckich (frekwencja wyniosła 7,8 proc., koszt około 120 milionów złotych), żeby nabrać pewności, że to jest prosty przepis na blamaż. PiS utrącając pomysł referendum, pozwala wyjść prezydentowi z twarzą z tego pomysłu. Wina Kaczyńskiego, prezydent chciał dobrze.
Prezydent w ciągu roku próbował sondować, czy można próbować prowadzić własną grę. Pokłusować trochę w centrum, trzymać wciąż przy sobie prawicę, PiS i satelitów i jeszcze puszczać oko do ruchu Kukiza. Czyli zbudować własny, szerszy obóz, niż policzeni sympatycy partii rządzącej. I widać, że zrozumiał, że budowanie własnego obozu prezydenckiego to mrzonka, efemeryda. Kluczowy komunikat w tej sprawie wydał sam prezes Jarosław Kaczyński. Komunikat, który przeszedł w cieniu innych zdarzeń gorącego lata, ale fundamentalny. Otóż w wywiadzie dla tygodnika „Sieci”, trzy tygodnie temu, Jarosław Kaczyński wyłożył jasno: naszym kandydatem na prezydenta w roku 2020, będzie obecny prezydent. Oczywiście, prezes nie byłby wytrawnym graczem, gdyby nie zastrzegł, że oczywiście oficjalnie decyzja zostanie podjęta przez radę polityczną lub kongres partii.
Taka deklaracja, na dwa lata przed wyborami prezydenckimi, gdyby relacje między prezydentem a jego zapleczem z PiS były w stanie zimnej wojny byłaby niemożliwa. Chce przez to powiedzieć: właśnie skończyło się boczenie, droczenie się na siebie przez PiS i prezydenta. Obóz władzy do wyborczego maratonu, wyborów samorządowych, do Europarlamentu, wyborów do krajowego parlamentu i prezydenckimi, przystępuje z rozdanymi kartami i podzielonymi rolami.
POLECAMY: