Polacy na Wyspach ciągle obcy

W Wielkiej Brytanii migracja to mętny termin. Jednym kojarzy się z napływem islamskich fundamentalistów z Pakistanu, innym z przyjazdem świetnych i tanich fachowców z Polski
W Wielkiej Brytanii migracja to mętny termin. Jednym kojarzy się z napływem islamskich fundamentalistów z Pakistanu, innym z przyjazdem świetnych i tanich fachowców z Polski Materiały prasowe
Nie zapuściliśmy korzeni w Wielkiej Brytanii - mówi antropolog Michał Garapich Agatonowi Kozińskiemu.

Jak zachowali się mieszkający w Wielkiej Brytanii Polacy podczas ostatnich wyborów parlamentarnych?
Kilkadziesiąt tysięcy z nich głosowało, gdyż zdążyło sobie wyrobić brytyjski paszport. W ten sposób w pełni włączyli się w życie publiczne na Wyspach.

Ale czy stanowią zwartą grupę? W USA Polonusi to duży elektorat, o którego poparcie zabiegają amerykańscy politycy. W Wielkiej Brytanii było podobnie?
Wydaje mi się, że jedność amerykańskich Polonusów jest mitem - może jedynie w Chicago udało im się stworzyć bardziej zwartą grupę, choć nawet tam nigdy jeden polityk nie zdobywa poparcia wszystkich Polaków. WWielkiej Brytanii jednak to rozproszenie jest jeszcze większe. O ile starsza, powojenna emigracja miała sympatie wybitnie konserwatywne, to teraz nie ma danych pokazujących, że Polacy popierają frontem jedno ugrupowanie.

A czy padały choć hasła, by wspólnie jako polska mniejszość szukać sojuszu z którąś partią?
Polscy emigranci oczywiście dyskutują o brytyjskiej polityce, czy to w internecie, czy podczas spotkań towarzyskich. Ale nie przekłada się to na sympatie polityczne. Wiele osób traktowało ostatnie wybory jako sytuację dziejącą się w obcym kraju, coś, co ich nie dotyczy. Duża część Polaków - mimo że tutaj mieszka - nie utożsamia się z krajem. Ale są też ludzie intensywnie zaangażowani w różne kampanie: działają w sztabach wyborczych, namawiają ludzi do głosowania, angażują się w prace różnych organizacji społecznych. Nie zapowiada się jednak, by w przyszłości bardziej się zjednoczyli i zaczęli utożsamiać z jednym ugrupowaniem.

Amoże któraś partia zainteresuje się nimi? Czy w ogóle kwestia migracji z Polski pojawiała się w kampanii przedwyborczej?
Tu i ówdzie powracał temat migracji -ale na bardzo ogólnym poziomie, bez koncentrowania się na krajach pochodzenia migrantów. Niestety, debata na temat emigracji cierpi z powodu kompletnej ignorancji osób ją prowadzących. Ten temat pełnił przede wszystkim rolę młotka, którym wali się politycznego oponenta i patrzy, jak on reaguje. Nikt nie starał się głębiej zrozumieć zachodzących procesów, do jednego worka wrzucano różne zjawiska.

Tak zachowywały się wszystkie partie?
Prym w tym wiedli konserwatyści. Wydawało im się, że prawo europejskie można cofnąć, poprawić traktat nicejski tak, by pojawiły się w nim okresy przejściowe na ruch pracowników w Europie. Aprzecież Londyn w zakresie migracji z państw naszego regionu scedował swą niepodległość na Brukselę i trudno tę kwestię zmienić. Na całe szczęście ze strony laburzystów i liberałów słychać było bardziej rozsądne, pragmatyczne opinie. Uczciwie przyznawali, że migracji nie da się uniknąć - a jak się nie da, to trzeba nauczyć się z tym żyć.

W Polsce słychać komentarze, że jednym z podstawowych zarzutów w kampanii, jakie konserwatyści wysuwali pod adresem Partii Pracy, było nadmierne otwarcie rynku pracy na obcokrajowców - w tym z Polski. Rzeczywiście to była tak ważna kwestia?
Na pewno nie staliśmy się takim elementem kampanii, jakim swego czasu był we Francji ''polski hydraulik''. Polacy gdzieś w tle się przewijali, ale na pewno kwestia emigrantów z naszego kraju nie była choćby średniej wagi tematem wyborczym. A już na pewno laburzyści nie przegrali wyborów dlatego, że tylu Polaków przyjechało na Wyspy za czasów ich rządów. W Wielkiej Brytanii są naprawdę poważniejsze problemy niż kilkaset tysięcy polskich emigrantów. Choć być może też unikano tego tematu w wyborach, bo kwestia migracji jest bronią obosieczną.

W jakim sensie?
W takim, że ten termin jest bardzo mętny, różni ludzie różnie go interpretowali. W dzielnicach zdominowanych przez muzułmanów z Pakistanu mieszkający tam biały angielski robotnik emigrację traktował niemal jako synonim napływu islamskich fundamentalistów. Ale w innej części Londynu Brytyjczyk zatrudniający w swojej firmie świetnych i tanich fachowców z Polski pojęcie "migracja" rozumie jako szansę na większe zyski. Jeszcze inaczej patrzą na to tutejsze uniwersytety, dla których studenci z zagranicy to źródło młodych ludzi głodnych wysokiej jakości edukacji i gotowych płacić za nią bardzo wysokie czesne - a przecież co roku przyjeżdżają tu studiować setki tysięcy osób.

Czy któraś z tych interpretacji przeważa?
Gdy spojrzy się na migrację w kategoriach makroekonomicznych, to widać, że ona Wielkiej Brytanii zwyczajnie się opłaca - tym trudniej jest migrantów zaatakować. Choć nie da się też ukryć zagrożeń, jakie ona ze sobą niesie. Ten brak jasnego zrozumienia emigracji także sprawił, że ta kwestia była trochę obok kampanii. Tak naprawdę sami politycy nie wiedzieli, jak ją sprzedać wyborcom.

A czy konserwatyści z Davidem Cameronem na czele, którzy właśnie objęli władzę w Wielkiej Brytanii, będą starali się jakoś ujednolicić to rozumienie migracji?
Wsytuacji gdy Partia Konserwatywna tworzy koalicję z liberałami, problem migracji zostanie w ogóle wyciszony. Przede wszystkim dlatego, że oba ugrupowania mają bardzo różne spojrzenie na tę kwestię.

Czym się różnią?
Partia Nicka Clegga opowiada się za bardzo liberalną polityką migracyjną. Wswoim programie mają kilka propozycji, które dla konserwatystów są wręcz bluźnierstwem. Najchętniej by pozwolili emigrantom żyć na takich samych zasadach jak Brytyjczykom, gdyż uważają, że tylko w ten sposób uda się zlikwidować szarą strefę i przestępczość. Ale dla konserwatystów te hasła są wręcz dyshonorem. Wtej kwestii różnice są między nimi bardzo duże. Sojusz tych obu ugrupowań to czysty pragmatyzm.

Dużo się mówi, że ta koalicja długo nie wytrzyma.
Wtedy konserwatyści będą pewnie dążyli do przedterminowych wyborów. I wtedy temperatura może wzrosnąć. Cameron zacznie pewnie grać kartą antyimigracyjną. Łatwo mu to przyjdzie - właśnie dlatego, że to pojęcie ma w Wielkiej Brytanii tak wiele różnych znaczeń. Różni ludzie różnie je rozumieją, dlatego tym terminem łatwo manipulować. Nie wykluczyłbym więc scenariusza, w którym torysi - niemający większości w parlamencie - prą do wyborów i szukają wroga, w którego można uderzyć.

W Polaków uderzyć łatwo - bo żadna partia nie będzie ich bronić.
Nie można tego wykluczyć. Choć na całe szczęście nie żyjemy w Niemczech w latach 30., kiedy łatwo było znaleźć kozła ofiarnego i na nim skupić negatywne emocje. WWielkiej Brytanii politycy nie zabiegają o poparcie żadnej mniejszości etnicznej. Ale to nie USA - brak politycznej ochrony nie oznacza, że staje się celem ataku. Brytyjczycy tak nie kalkulują, do takiej sytuacji może dojść co najwyżej w lokalnych wyborach. Na szczeblu krajowym to dużo trudniejsze, gdyż - jak już tłumaczyłem wcześniej - byłby to miecz obosieczny. Na pewno jednak Brytyjczycy są zaniepokojeni deficytem budżetowym, brakiem mieszkań, miejsc w szkołach. Ktoś mógłby to zinterpretować, że to efekt emigracji. Konserwatyści, jeśli rzeczywiście będzie im zależało na przedterminowych wyborach, mogą także odgrzać ten argument i za jego pomocą starać się rozpalić emocje w parlamencie.

Uda im się?
Brytyjczycy są pragmatyczni. Jeśli w szkołach brakuje miejsce, to -zamiast wyrzucać z nich obcokrajowców - wolą zbudować większe placówki. Podejrzewam więc, że taki spór nie wyszedłby poza retorykę polityczną. Choć sporo ostrych słów paść może.

A jaka w ogóle przyszłość czeka Polaków na Wyspach? Dane pokazują, że coraz więcej z nich wyjeżdża. Czy ta reszta, która została, zostanie tam już na stałe, czy zarobi jeszcze trochę i też wróci do kraju?
To temat rzeka. Polacy, owszem, wyjeżdżają, ale też ciągle przyjeżdża kilka tysięcy co miesiąc. Cały czas nie można więc uogólnić, wskazać jednego trendu ich zachowań. Jedni próbują się włączyć w rytm życia na Wyspach, są aktywni, zapisują się do partii politycznych, zakładają własne ruchy społeczne. Ale jednocześnie wielu z nich ciągle angażuje się w polską politykę, głosuje w krajowych wyborach, śledzi wydarzenia na polskiej scenie politycznej. Jedno drugiego nie wyklucza. Robiłem jakiś czas temu sondaż, w którym pytałem, czy Polacy zamierzają brać udział w wyborach lokalnych. Wśród tych, którzy deklarowali, że opuszczą Wielką Brytanię w ciągu najbliższych dwóch lat, wielu twierdziło, że zamierza głosować. Czyli widać, że nie wiążą swej przyszłości z tym krajem, a jednak włączają się w życie publicznie. Wychodzą z założenia, że skoro mają prawo do głosu, to z niego korzystają.

Pana opowieści traktuję jako pewną formę zawieszenia. Emigranci z naszego kraju ciągle nie wiedzą, czy mieszkają w Polsce, czy w Wielkiej Brytanii.
Może nie tyle żyją w zawieszeniu, co bardziej pomiędzy dwoma krajami. Nie trzeba się jasno zdeklarować, z którym państwem wiąże się własną przyszłość, by normalnie żyć, zakładać rodzinę. Pokazują, że nie trzeba zapuszczać korzeni, by coś osiągnąć. Pod tym względem zrywają z opinią, że tylko osoba osadzona w jednym miejscu jest w stanie coś osiągnąć.

Tygodnik ''The Economist'' określił kiedyś taki styl życia jako nomadyzm XXI wieku. Tyle, że Polacy pod względem mobilności dalej zdają się tkwić w XX stuleciu.
Na pewno jest tu jakaś zmiana. Choć bardziej bym ją interpretował jako pewien przeskok, jaki umożliwiły współczesne czasy. Kiedyś w poszukiwaniu pracy jechało się z Krakowa do Warszawy, teraz można wyjechać do Londynu. To właściwie ten sam proces - po prostu odległości są trochę większe. Ale przy tanich liniach lotniczych przestaje to być problemem.

Mimo wszystko Polacy kiedyś bardzo mało się ruszali. Zawsze mieliśmy opinię bardzo mało mobilnych.
Naprawdę pan uważa, że jesteśmy tacy statyczni? Przecież Polacy, obok Włochów, Irlandczyków, tworzą największe skupiska za granicą.

Polacy bardzo rzadko się przeprowadzają. Jeśli trzeba było jechać za chlebem za ocean, to nawet wtedy ruszaliśmy w jedno miejsce i tam osiadaliśmy. Tymczasem Amerykanie przeprowadzają się właściwie przez całe życie.
Pod tym względem ma pan rację. Tradycyjnie jesteśmy społeczeństwem rolniczo-feudalnym, to sprawiało, że każdy siedział na swoim kawałku ziemi. Ruch wymusił rozwój miast, ale niewiele zmienił nasze przyzwyczajenia. Nawet Polacy w XIX wieku jechali za ocean tylko po to, by kupić tam ziemię na własność i na niej siedzieć. Pod tym względem emigranci, którzy w 2004 r. ruszyli do Wielkiej Brytanii, stanowią inną jakość.

Czy będzie to przełom w naszym nastawieniu? Polacy stają się bardziej mobilni?
Brytyjscy Polonusi kupują w ojczyźnie nieruchomości, inwestują tam. Ale to może się też im zmienić, bo tak naprawdę są oni gotowi w każdej chwili pojechać gdzie indziej, są do tego ruchu przyzwyczajeni. Rzeczywiście, można o nich mówić jak o współczesnych nomadach. To nowość, jakiej w Polsce wcześniej nie było.
Rozmawiał Agaton Koziński

Doktor Michał Garapich jest antropologiem z Uniwersytetu Surrey. Zajmuje się w nim badaniami nad polską emigracją do Wielkiej Brytanii

Wróć na i.pl Portal i.pl