Powinniśmy zapomnieć o Lizbonie

Wojciech Rogacin
Polska
Unii potrzeba nowej reformy, jeśli za kolejne pięć lat chcemy być tak zadowoleni z członkostwa jak 1 maja 2009 r.

Europa musi poszukiwać i odkryć swego Jerzego Waszyngtona" - mówił ojciec traktatu lizbońskiego, były francuski premier Valéry Giscard d'Estaing przed unijnym szczytem, na którym wyłoniono przewodniczącego Rady Europejskiej, czyli prezydenta Europy. Chodziło o to, by Europa, zjednoczona pod sztandarem Unii Europejskiej i silnym przywództwem, przemówiła wreszcie jednym głosem.

To, że miał rację, pokazały właśnie zakulisowe targi, toczące się w Brukseli w zeszły czwartek. Brak przejrzystości tego procesu, dyktat najsilniejszych państw Unii, brak jednej, wspólnej wizji - tak wyglądały pierwsze spotkania i negocjacje przywódców unijnych po przyjęciu traktatu lizbońskiego.
Teraz rozgrywa się kolejna zakulisowa walka - o teki komisarzy w Komisji Europejskiej. I znowu najsilniejsi, czyli Francja i Niemcy, chcą najważniejszych tek ekonomicznych, Wielka Brytania prowadzi zakulisowe gry, żeby nie dopuścić do powołania Francuza na ważnego dla gospodarki komisarza rynku wewnętrznego. Już za miesiąc liderzy unijni będą decydować o polityce UE na najbliższe 10 lat. Za trzy lata rozstrzygać się będzie nowy budżet Unii.

Rzeczywiście, wielki lider, który zjednoczyłby 27 krajów i narodów wokół wspólnego celu, jest Unii potrzebny jak nigdy. Od tygodnia wiemy jednak, że nie mamy unijnego Waszyngtona. Na tym prestiżowym, choć niewyposażonym w wielkie prerogatywy stanowisku zasiadł człowiek, który nie zjednoczy 27 krajów i narodów wokół wspólnych spraw i nie sprawi, że Wspólnota będzie mówić jednym głosem. Były belgijski premier Herman Van Rompuy mówi, że chce jedynie być koordynatorem prac Rady Europejskiej. Nie ma ambicji stania się prawdziwym liderem.

To źle. Bo dziś mimo przyjęcia wreszcie traktatu lizbońskiego Unia Europejska stoi na rozdrożu. Wbrew zapowiedziom, zresztą samego Giscarda d'Estaing, traktat lizboński nie sprawił i nie sprawi, że Unia Europejska będzie bardziej spójnym, lepiej zarządzanym, sprawniejszym i solidarniejszym organizmem politycznym. W niespełna miesiąc od przyjęcia traktatu lizbońskiego, nowej konstytucji, która miała usprawnić funkcjonowanie Wspólnoty, nadal tkwi ona w epoce wewnętrznych podziałów, rozłamów i sporów, walki silniejszych przeciwko słabszym.

Kilka miesięcy temu z dumą obchodziliśmy piątą rocznicę polskiej obecności we Wspólnocie. Z jednej strony cieszyliśmy się z wielkich pozytywnych aspektów tej obecności, które są bez wątpienia imponujące. Jak wynika z raportu "5 lat Polski w Unii Europejskiej", wydanego przez Urząd Komitetu Integracji Europejskiej w latach 2004-2008, otrzymaliśmy z unijnego budżetu 26 mld euro, przy wpłatach na poziomie 16 mld euro. Polska wpłaca do Unii 3,5 proc. jej budżetu. To stosunkowo niewiele, zważywszy, że Niemcy wpłacają blisko 20 proc., a Francja - 16. Od 2004 r. eksport z naszego kraju do Unii rośnie systematycznie. Samorządy dzięki wsparciu unijnych funduszy zrealizowały inwestycje warte 200 mld zł. Bezrobocie spadło z blisko 20 proc. do 11 obecnie. Za granicę do krajów unijnych wyemigrowało 1,5 mln osób, z czego 80 proc. w celach zarobkowych. Przelewy od emigrantów na konta w Polsce wzrosły z 10 mld zł. W 2004 r. do 20 mld w 2007. Możemy swobodnie, bez paszportów podróżować po Europie.

Z drugiej strony liczyliśmy, że po pięciu latach nasz głos w Unii będzie znaczący, że będziemy już traktowani przez stare kraje UE jak równorzędny partner. Czy rzeczywiście tak będzie? Czy za pięć lat będziemy równie zadowoleni z naszego członkostwa we Wspólnocie? Czy nadal będziemy tak gorąco chcieli w niej być, jak 1 maja 2004 roku? Jak pisała kilka dni temu "Polska", katastrofalnie niska jest liczba etatów w Brukseli objętych przez polskich obywateli. Głos naszych polityków przy podejmowaniu kluczowych dla UE decyzji jest ciągle słabiej słyszalny. Może więc razem z mieszkańcami innych krajów kontynentu będziemy wręcz żałować członkostwa?

Traktat lizboński, początkowo zwany konstytucją europejską (nazwę zmieniono, gdy konstytucja została odrzucona w referendum francuskim i holenderskim), powstał po to, by usprawnić działanie Unii poszerzonej o nowe kraje. By mechanizmy skrojone na miarę 15 starych państw członkowskich nie zatarły się, gdy blok rozszerzył się o 10, a potem 12 nowych państw.
Ta konstytucja miała się charakteryzować "jasnością i logiką w duchu francuskim", jak chciał jej twórca Valéry Giscard d'Estaing. Uważał on, że nowa ustawa unijna ustanowi sztywne ramy działania Wspólnoty "na przyszłe 30 lub 50 lat, i wyznaczy w dwojaki sposób naturę zjednoczonej Europy: unię państw oraz unię ludów Europy". Miał też przynieść większą demokratyzację unijnych mechanizmów.

O tym, jak wciąż jest daleko do "unii państw i unii ludów", świadczyły wybory prezydenta Europy i szefowej unijnej dyplomacji. Polski rząd, biorąc deklaracje zwolenników traktatu lizbońskiego za dobrą monetę, zaproponował przejrzysty wybór osób na te stanowiska. Oficjalnie zgłoszeni kandydaci mieli prezentować swoje walory unijnym liderom. Jedna z kandydatek, była prezydent Łotwy Vaira Vike Freiberga otwarcie poparła tę propozycję. W artykule na łamach londyńskiego "Timesa" zaproponowała wręcz, by w przyszłości organizować coś w stylu wyborczych programów telewizyjnych kandydatów. Mieliby oni obywatelom Unii przedstawiać siebie i swoje pomysły na ekranie telewizji.
Wiodące kraje Unii nawet nie zwróciły uwagi na tę propozycję. Wygrała stara metoda zakulisowej próby sił. Może Berlin czy Paryż przestraszyły się, że w przypadku prezentowania kandydatów najlepiej wypadliby nie ci, którzy powinni. Tacy, którzy może zbliżyliby się do obrazu europejskiego Waszyngtona, a nie byliby tylko posłusznymi wykonawcami woli unijnego dyrektoriatu.
Za jednym zamachem pogrzebano 3 lub 4 zasady, które rzekomo miał wprowadzić traktat lizboński: przejrzystości, sprawności unijnych procedur, demokratyczności mechanizmów działania UE i wreszcie sprawienia, że przez swoich silnych reprezentantów Unia będzie mówić jednym głosem.
Jak pisał niedawno francuski "Le Monde", traktat lizboński, wbrew lansowanej już od lat legendzie, nie uprości funkcjonowania Unii Europejskiej.

Reorganizacja przezeń założona zrodzi bowiem trzygłowego potwora, co uczyni Europę jeszcze trudniejszą do kierowania. "Jerzy Waszyngton" będzie skazany na kohabitację z przewodniczącym Komisji, troszczącym się o swe prerogatywy w sprawach handlowych i budżetowych, oraz z ministrem spraw zagranicznych, który będzie sprawował zwierzchnictwo nad służbami dyplomatycznymi. I żaden z dużych europejskich krajów nie wyobraża sobie, że mógłby ustąpić swego miejsca - w G20, w MFW albo w Radzie Bezpieczeństwa ONZ - na rzecz wspólnego przedstawicielstwa.

"Le Monde" przypomniał też niedawny szczyt G20 w Pittsburgu, podczas którego brytyjski premier Gordon Brown domagał się od Angeli Merkel mniejszych nadwyżek handlowych Niemiec i większej konsumpcji wewnętrznej, co pani kanclerz było nie w smak. Nicolas Sarkozy pomstował na bankierów, a Silvio Berlusconi krytykował spekulacje na rynku ropy naftowej. Każdy z ośmiu unijnych liderów obecnych na tym szczycie mówił co innego i chciał czego innego. I jak tu mówić o jedności?

Jeszcze gorzej jest, gdy spojrzymy na ostatnie decyzje Unii. Akceptacja dla budowy rurociągu Nord Stream wbrew interesom krajów uzależnionych od rosyjskiego gazu jak Polska. Faktyczne porzucenie programu Partnerstwa Wschodniego. To Rosja, czasami otwarcie występująca przeciwko niektórym członkom UE może szybciej uzyskać ułatwienia wizowe w Unii niż objęta partnerstwem Ukraina. Ciągle we mgle jest projekt wspólnej armii europejskiej, choć już Konrad Adenauer mówił, że oprócz wspólnego rynku armia to podstawa jedności.
Dzisiaj wracają pomysły Europy dwóch prędkości. Na spotkaniu z ambasadorami akredytowanymi we Francji prezydent Sarkozy mówił latem bez ogródek o potrzebie budowy wewnątrz Unii modelu opartego na niemiecko-francuskim zrozumieniu. I powtarzał to po ponownym wyborze Angeli Merkel na kanclerza Niemiec.

Kolejny test z funkcjonowania traktatu lizbońskiego Unia przejdzie w pierwszych trzech miesiącach przyszłego roku. Najpierw w styczniu kraje Unii mają wypracować nową strategię dla UE na lata 2010-2020. W marcu będzie ona głosowana przez europarlament. Komisja już określiła najważniejsze wyzwania tej strategii: problemem demografii i starzenia społeczeństwa Europy oraz kwestia ochrony klimatu, wyjścia z kryzysu i wkroczenia na drogę szybkiego rozwoju, z czym się wiąże m.in. sprawa spójnej polityki energetycznej, czy zmniejszenia bezrobocia w Unii z 12 do 7 proc.
Eksperci już ostrzegają, że proces decydowania o tej strategii będzie znowu niejawny i zbyt pospieszny. Konsultacje miały się zacząć we wrześniu 2009. A zaczynają się dopiero teraz. Do marca 2010 nie starczy czasu na analizy eksperckie. A przecież traktat lizboński zaleca pięcioletnie cykle planowania, pozwalające uniknąć pospiesznego negocjowania głównych zapisów za kulisami szczytów, bez należytych konsultacji społecznych. I bez należytej przejrzystości.
Zapewne także bez nich toczyć się będzie za 3 lata debata nad nowym budżetem Unii na lata 2014-2019. To może być kolejny krok do osłabienia solidarności europejskiej. Niemcy, które są największym płatnikiem netto do unijnej kasy (w 2008 r. wpłaciły o 9 mld euro więcej niż z niej otrzymały), już od lat mówią o potrzebie korekty systemu wpłat. Padają też pomysły, żeby część z tych pieniędzy, które są obecnie przeznaczane na pomoc głównie takim krajom jak Polska, przeznaczać na walkę ze zmianą klimatu.

Staje się to aktualne zwłaszcza teraz, kiedy Niemcy nie zgodziły się na jednoznaczną deklarację, ile pieniędzy wpłacą na rzecz walki z ociepleniem w ramach tzw. funduszu adaptacyjnego. Być może część pieniędzy, które dziś idą na wsparcie państw zapóźnionych w Unii, mogłoby być przeznaczone na ten fundusz?
To oczywiście uderzyłoby najbardziej w największych odbiorców netto unijnej pomocy, czyli w Grecję (6 mld euro w 2008 r.) i Polskę (ponad 4 mld euro). Z pewnością walka o pieniądze naznaczy półtoraroczną prezydencję tria polsko-cypryjsko-duńskiego w Unii, przypadającą na okres od 1 lipca 2011 r. do 31 grudnia 2012 r.

Może okaże się, że nie dostaniemy już takiego zastrzyku finansowego z Brukseli, jak na lata 2006-2013. Czy debata na ten temat będzie się odbywać na zasadach solidarności, przejrzystości i równości, promowanych przez traktat lizboński?
Dziś zarówno litera traktatu lizbońskiego, jak i mechanizmy powoływania instytucji europejskich i sama praktyka tych działań są mniej demokratyczne niż mechanizmy każdego z krajów członkowskich UE. Doskonale wyczuwają to obywatele Unii, czego wyrazem była rekordowo niska frekwencja w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego. Wyborcy nie są znudzeni Unią, są rozczarowani jej działaniem, zbiurokratyzowanym, pełnym niejasności, personalnych gier i brakiem wpływu na to wszystko.

Jadwiga Staniszkis w "Antropologii władzy" podkreślała, że Europa znajduje się obecnie w rzeczywistości postlizbońskiej. Chociaż gdy pisała tę rozprawę, traktat jeszcze nie był nawet przyjęty. W Europie zaczynają coraz mocniej pojawiać się głosy o potrzebie zmiany sposobów działania Unii.
Mimo wszystkich niedoskonałości zapewne w 2014 roku, w dziesiątą rocznicę naszego członkostwa w Unii będziemy nadal widzieli korzyści płynące z tego członkostwa. Pytanie, czy nie stracimy iluzji co do przyszłości wspólnej Europy.

Twórca traktatu konstytucyjnego Valéry Giscard d'Estaing przewidywał, że kontynent wkrótce tak się zjednoczy, że jego obywatele będą mogli zmienić nazwę Unii Europejskiej na Stany Zjednoczone Europy. Zaczekajmy najpierw na europejskiego Waszyngtona. Dopóki ktoś taki się nie pojawi, zmiana nazwy byłaby pustym gestem, pozbawionym głębszej i prawdziwej treści.

Wróć na i.pl Portal i.pl