Rafał Matyja: PiS stracił inicjatywę. Afera KNF tylko to pogłębia

Witold Głowacki
Witold Głowacki
Rafał Matyjadr habilitowany, historyk i politolog, wykładowca akademicki, twórca Wydziału Studiów Politycznych Wyższej Szkoły Biznesu - National Louis University w Nowym Sączu, obecnie wykładowca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie.
Rafał Matyjadr habilitowany, historyk i politolog, wykładowca akademicki, twórca Wydziału Studiów Politycznych Wyższej Szkoły Biznesu - National Louis University w Nowym Sączu, obecnie wykładowca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie. Adam Guz
- Po wyborach mamy do czynienia z zupełnie nową sytuacją. Czołowi politycy PiS i PO dopiero uczą się poruszać w nowej rzeczywistości. A wygląda ona tak, że dziś opozycja może całkowicie poważnie myśleć o zwycięstwie w wyborach do Sejmu - mówi politolog Rafał Matyja w rozmowie z Witoldem Głowackim.

Nowy polityczny sezon zaczął nam się chyba na dobre. Jeśli chodzi o tę kadencję Sejmu, to jest to sezon finałowy. Jak w pańskich oczach wyglądają jesienne przegrupowania?
Prawdziwe otwarcie nowego sezonu nastąpiło tuż po I turze wyborów samorządowych. To wtedy zobaczyliśmy, kto naprawdę liczy się w grze, a kto z niej powoli wypada. Karty zostały na nowo rozdane, a układ sił rysuje się inaczej, niż mogło się zdawać przez trzy ostatnie lata.

Kto więc jest w grze?
Te wybory dały oczywiście najwięcej dwóm głównym siłom w polskiej polityce. Zarówno PiS, jak i Koalicja Obywatelska miały prawo ogłaszać swe częściowe zwycięstwa, oba obozy udowodniły zarazem znaczną zdolność do mobilizacji wyborców. Jednocześnie mamy jednak do czynienia z zupełnie nowym rozdaniem. Patrząc na wyniki wyborów samorządowych widzimy wyraźnie, że potencjały na polskiej scenie wyglądają inaczej, niż można było uznawać do tej pory. A liderzy PiS i opozycji dopiero uczą się poruszać w tej nowej rzeczywistości. Dotąd grali w dokładnie tę samą grę, co przez te trzy lata poprzedzające ostatnie wybory. Po pierwsze, wyniki wyborów samorządowych naprawdę bardzo znacząco różniły się od sondaży -do których przecież odwoływali się dotąd wszyscy uczestnicy gry. Warto było poczekać na wybory. Bo przecież dopiero teraz wiemy, jak naprawdę rozkładają się preferencje wyborców. A wygląda to zdecydowanie inaczej niż obraz, który mogliśmy uzyskać dzięki sondażom.

I to właśnie dlatego, gdy pytałem pana o sondaże, pan niezmiennie odpowiadał, że po trzech długich latach bez żadnych wyborów sondażowa rzeczywistość staje się matrixem?
A tuż po I turze to pan, zdaje się, ogłosił na Twitterze, że już nie będzie pytał o sondaże, bo to nie ma większego sensu? To może lepiej się tego trzymajmy. To wybory pokazały nam realny układ sił w polskiej polityce. W sondażach widzieliśmy ciągle ogromną, czasami miażdżącą przewagę PiS nad opozycją. Wynik wyborów dowodzi nam natomiast, że ta przewaga wcale nie jest tak olbrzymia. Nie będę tu rozstrzygał, czy to kwestia rzetelności sondaży, czy ewentualnych błędów metodologicznych, czy jeszcze czegoś innego. Poprzestanę na prostej konstatacji - im dłuższy okres od ostatnich wyborów, tym łatwiej o błędne diagnozy, jeżeli opieramy je wyłącznie na wskazaniach sondaży. Owszem, PiS wciąż ma bardzo wysokie poparcie. Ale dziś widzimy jasno, że nie tylko PiS, ale oba największe obozy polityczne mogą zupełnie poważnie myśleć o zwycięstwie w wyborach do Parlamentu Europejskiego, co więcej, że opozycja może przejąć władzę po wyborach parlamentarnych. Gdybyśmy mieli opierać się na sondażach, musielibyśmy uznać, że dla opozycji taki cel jest w zasadzie nieosiągalny - zresztą takie przekonanie królowało wśród komentatorów i to nie tylko tych sprzyjających obozowi rządowemu. Ci niechętni również powtarzali, że w Polsce mamy do czynienia z powtórką ze scenariusza węgierskiego. Dziś jest już jasne, że to nieprawda, a PiS wcale nie zdobył żadnej miażdżącej i trwałej przewagi nad opozycją.

Czyli co - obie strony mogą - w ogromnym przybliżeniu - liczyć na tę „swoją” z grubsza jedną trzecią głosujących , a o wyniku następnych wyborów zadecyduje głównie to, komu uda się sprawić, by była to jednak jedna trzecia z pewną „górką”?
Bez przesady, o równowadze wciąż nie możemy mówić - PiS zebrał w wyborach do sejmików o te kilka punktów procentowych więcej niż Koalicja Obywatelska. Niemniej - to już nie jest przewaga, która nie byłaby do przezwyciężenia w najbliższej przyszłości, zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę głosy oddane na PSL i SLD. Opozycja naprawdę może myśleć o zwycięstwie w wyborach parlamentarnych. Dodajmy, że z punktu widzenia opozycji bardzo wiele zależy od wyników, które uzyskają w następnych wyborach PSL i szeroko rozumiana lewica, ze szczególnym uwzględnieniem wciąż mocno enigmatycznej inicjatywy Roberta Biedronia. Choć brzmi to jak paradoks - im wyższe będą te wyniki, tym lepiej dla Koalicji Obywatelskiej.
Zacznijmy od PSL - tu mamy do czynienia ze sporem obserwatorów i komentatorów, czy ludowcy mogą uznać swój wynik za sukces.
To może odwołajmy się do naszej poprzedniej rozmowy. Mówiłem w niej, że sukcesem PSL będzie wynik dwucyfrowy. I taki właśnie jest. Proste odnoszenie go do wyniku z 2014 roku jest błędem, przede wszystkim ze względu na „efekt książeczki”. Powtórzenie wyniku na poziomie 20 procent było niemożliwe. PSL musiał w tych wyborach stracić także dlatego, że to właśnie w tę partię była szczególnie mocno wymierzona propaganda rządowych mediów, na wsi mających relatywnie większy wpływ na odbiorców. Niemniej najbliższa przyszłość jawi się dla PSL jako mocno skomplikowana. Ludowcy będą musieli zażarcie walczyć o przekroczenie progu w wyborach sejmowych. Jeśli przypomnimy sobie, że ich wynik w ostatnich wyborach wyniósł niewiele ponad 5 proc., to nie można wykluczyć też wyniku na poziomie 4,75. A wtedy byliby pod kreską.

Nadal jednak pozostają realnym konkurentem PiS na wsi?
Nadal. I właśnie dlatego ich wynik jest kluczową kwestią z punktu widzenia Koalicji Obywatelskiej - bo głosy na PSL to będą z tej perspektywy głosy, które nie zostaną oddane na PiS, a do tego pozostające w zasadzie poza zasięgiem KO. Dlatego też KO popełniłaby naprawdę poważny błąd, gdyby na powrót zaczęła nakłaniać ludowców do wejścia na wspólne listy.

A co z lewicą? Tu większość komentatorów była zgodna: te wybory to była dla lewicy klęska, jeśli nie katastrofa. Pan za to lewicowców trochę pocieszał.
O sukcesie na pewno nie można mówić, to oczywiście była przegrana. Ale z wielu powodów nieunikniona. Partia Razem nie miała żadnych szans na wejście do sejmików - do tego potrzeba i silnych struktur w terenie, i pewnych możliwości, które daje uczestnictwo we władzy na poziomie województw czy powiatów - a Razem tego nie ma. Z kolei SLD zebrało niemal dokładnie tyle samo głosów, co w wyborach 2014 roku. Oczywiście nie dało to tej partii wielu mandatów, bo wzrost frekwencji spowodował, że wyniki procentowe SLD były niższe, nie mówiąc już o znacznie mniejszej liczbie mandatów. Niemniej partia Czarzastego może sobie powiedzieć, że w zasadzie nie straciła swego dotychczasowego elektoratu. SLD udało się też obronić pozycje w tych miastach, w których dotąd to Sojusz miał swojego prezydenta. Najczęściej przywoływany przykład to oczywiście Częstochowa, ale są też np. miasta dolnośląskie - np. Głogów czy Świdnica. Dla lewicy bardzo, bardzo znamienne było też zwycięstwo dotychczasowej zastępczyni Roberta Biedronia w Słupsku już w pierwszej turze. Pokazało to, że Biedroń był w stanie się doskonale obronić nie w elektoracie wielkomiejskim, ale na prowincji. Dla lewicy uzyskane w wyborach samorządowych wyniki to nie jest wcale tak zła prognoza na najbliższą przyszłość, jak się powszechnie sądzi. Może nawet osłabione SLD będzie łatwiejszym partnerem do rozmów. Pamiętajmy, że następne wyzwanie dla wszystkich sił politycznych na scenie to wybory do Parlamentu Europejskiego…

…Czy one czasem nie będą tymi najłatwiejszymi dla opozycji i najtrudniejszymi dla PiS? Już teraz wszystko zdaje się układać tak, że opozycja ogłosi krucjatę na rzecz „ratowania Polski w Europie”. A skonfliktowany z Unią na wielu frontach PiS nie będzie miał na to jak odpowiedzieć.
Nie, wcale tak być nie musi. A jeśli nawet, to wcale nie musi oznaczać, że te wybory będą szczególnie trudne dla PiS. Po pierwsze, jest jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby można tu było coś odwrócić - także z pozycji Prawa i Sprawiedliwości. Po drugie, czy sądzi pan, że wezwania do „obrony Polski w Europie” sprawią, że wyborcy PiS postanowią nagle przejść na stronę Platformy?

No chyba niekoniecznie.
Właśnie. W tej kampanii - i w następnych też - gra będzie się toczyć przede wszystkim o to, by mobilizować własnych wyborców i ewentualnie próbować pozyskiwać zupełnie nowych, a nie o to, by podejmować próby przeciągania wyborców ze strony przeciwnika na własną. W warunkach tego permanentnego konfliktu i polaryzacji, to ostatnie jest już niemal niemożliwe. Takich centrowych wyborców, którzy wciąż mogliby wybierać między PO i PiS, jest dziś naprawdę bardzo, bardzo niewielu. Trudno byłoby mi sobie wyobrazić wyborcę, który dotąd głosował konsekwentnie na Platformę czy teraz Koalicję Obywatelską, a teraz nagle miałby sobie powiedzieć „ech, ten PiS to w sumie robi tyle dobrego, może ja jednak na nich zagłosuję”. Nie, nic z tych rzeczy. I na odwrót. Liberalna opozycja nie odbierze PiS głosów. PiS powinien się raczej przejmować możliwymi działaniami swej prawicowej konkurencji. Tym, co zrobią Kukiz, Jakubiak, Korwin, narodowcy, ale także tym, czy przed wyborami europejskimi nie pojawi się jakaś inna inicjatywa o prawicowym charakterze. Wyborca PiS z pewnością nie przejdzie ot tak na stronę Platformy. Ale ciekawą prawicową propozycją może być zainteresowany.

Niemniej wydaje się, że w wyborach europejskich to jednak KO i być może lewicy będzie łatwiej mobilizować wyborców niż PiS-owi. To „przejęcie” Marszu Niepodległości to w tym kontekście sukces PiS? Przecież opozycja będzie robić spoty z „prezydentem na czele marszu faszystów”, będzie przypominać palenie flagi UE.
Znów zapytam - czy pan sądzi, że dla wyborcy PiS to jest jakiś szczególnie poważny problem? To, co w związku z Marszem Niepodległości było dla wyborcy PiS najważniejsze, zostało mu dane. A chodziło o to, by prezydent i PiS nie stracili twarzy, by nie odebrano im inicjatywy. No i nie stracili. Mogli sobie pójść na czele biało-czerwonego marszu, razem z nimi szli ich zwolennicy, powiewały flagi, było wojsko. To jest zupełnie inny obraz tego marszu niż ten, który widzą wyborcy liberalni. My się od dawna różnimy nie tylko poglądami, ale wprost sposobem postrzegania rzeczywistości. Owszem, dla wielu z nas palenie flagi Unii, obecność skrajnej prawicy, kibicowska oprawa marszu to poważny - czy bardzo poważny - problem. Ale z perspektywy wyborcy prawicy wszystko było tak, jak z grubsza miało być - on razem z politykami PiS powie, że celtyckie krzyże czy rzucanie racami w policjantów to owszem, niesmaczne, ale odosobnione incydenty, a marsz ponad 200 tysięcy Polaków pod biało-czerwonymi flagami i z prezydentem na czele był pięknym i godnym widowiskiem.
Czy kolejne taśmy mogą stać się dla PiS takim samym obciążeniem, jak dla Platformy? „Swoje” nagrania z puli Marka Falenty ma już premier Morawiecki, teraz mamy zaś bardzo poważnie wyglądającą aferę z szefem KNF Markiem Chrzanowskim nagranym przez miliardera Leszka Czarneckiego. Mówi się, że taśmy „działają” z długim opóźnieniem. Tak rzeczywiście jest?
Tak, taśmy mogą stać się bardzo poważnym problemem dla PiS. Ale nie od razu i nie wprost. Warto tu się przyjrzeć, w jaki sposób zapamiętano ujawnienie taśm z restauracji „Sowa i Przyjaciele” z politykami Platformy. Mówi się głównie o „ośmiorniczkach” - co akurat co do zasady nie było czymś szczególnie strasznym. Ale to właśnie ten fakt został najmocniej zarejestrowany przez odbiorców.

Zapomina pan jeszcze o brzydkich wyrazach.
Tu było różnie. Nie mam poczucia, że hasło o kupie kamieni jakoś zaszkodziło Sienkiewiczowi, może nawet - przez swą trafność - budowało uznanie, podobnie jak podjęte przez niego ponownie „państwo teoretyczne”. Wracając do najnowszych taśm, bardzo istotne jest to, co się z nimi jeszcze stanie. To, na ile będą przedmiotem rozgrywek w obrębie władzy, co będzie z nimi potrafiła zrobić opozycja - oraz, najważniejsze - to, co się naprawdę stało. Bo czym innym jest indywidualny pomysł korupcyjny, a czym innym jest pomysł korupcyjny, który wpada do głowy kilku osobom. Tu kłania się afera Rywina - przecież tam liczyło się głównie to, komu naprawdę ten pomysł wpadł do głowy. Dodajmy wreszcie, że tak jak w wypadku afery Rywina, także i teraz czym innym jest prawda materialna - czyli kto, kiedy, dlaczego i z kim - a czym innym to, co zostanie zapamiętane przez ogół. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się na przykład, że afera Rywina została zapamiętana jako sprawa znacznie poważniejsza, niż nią naprawdę była. Z kolei bardzo wiele znacznie poważniejszych afer, choćby wokół PZU czy Orlenu, przycichło, przyschło, o tym się dziś nie pamięta, ani nie mówi.

A sprawa szefa KNF może łatwo przyschnąć?
W tej chwili widzę dwa poziomy tej sprawy. Jeden z nich to sama propozycja. Ale drugi poziom to klimat, w którym ona pada. Bo oto widzimy sytuację, w której ktoś, jak się zdaje, próbował skorzystać z klimatu, w którym państwo było gotowe wykorzystywać kłopoty przedsiębiorców, żeby nacjonalizować banki. Nawet jeżeli pomysł na wykorzystanie tej sytuacji był indywidualny, to sama sytuacja nie powstała w głowie prezesa KNF.

Z drugiej strony Leszek Czarnecki nie do końca pasuje do roli biednego przedsiębiorcy w opałach, zaszczutego przez opresyjne państwo.
Owszem. Ale naprawdę nie musimy tej bajki sprowadzać do historii o wilku i owcy. Warto jednak zapytać - pamiętając o tym, że państwo oczywiście musi zwracać uwagę na poczynania przedsiębiorców i bronić interesu publicznego - jakie tu były rzeczywiste intencje wysokich urzędników, powołanych przez ekipę PiS. Jakie cele przyświecają obecnemu nadzorowi finansowemu? Tu nie powinno być wątpliwości. Bo czym innym są błędy, przeoczenia, a czym innym świadome działanie - bez względu na to, czy zezwalające na łamanie prawa, czy odwrotnie - pod pozorem pilnowania reguł niszczenie wybranych podmiotów. To pierwsza warstwa. Jest też druga. Potrzebujemy odpowiedzi na pytanie o to, czy komuś przyszło do głowy, by uczynić KNF narzędziem polityki zmierzającej do przejmowania prywatnych instytucji finansowych przez państwo. Dlatego ta afera zdaje się mieć dwojakiego rodzaju implikacje - te o charakterze karnym, i te - znacznie ciekawsze - dotyczące samej logiki funkcjonowania mechanizmów na styku gospodarki i polityki. Być może tak, jak w wypadku afery Rywina czy Orlenu, będziemy mieli okazję zobaczyć coś, czego na co dzień nie widzimy albo o czym słyszymy tylko w plotkach. I co ma charakter nie indywidualny, ale systemowy. Takie odczytanie tej rozmowy jest bardzo fascynujące, zwłaszcza w kontekście tego, co od ośmiu lat na Węgrzech robi premier Viktor Orban. Poczekajmy jednak na następne elementy tej układanki.

A jak ta sprawa może pańskim zdaniem wpłynąć na bardziej bieżącą politykę?
Aktualną stawką, co już sobie wcześniej powiedzieliśmy, jest przede wszystkim mobilizacja wyborców przez dwa największe obozy. I w tym kontekście oczywiście afera z KNF może odgrywać istotną rolę dla wyborców opozycji oraz w pewnym stopniu do demobilizacji elektoratu przeciwnika, a nie o próby uzyskania jakiegoś przepływu od PiS na rzecz PO czy na odwrót. W wypadku KO na przykład widać o wiele większe szanse na pozyskanie części elektoratu centrowo-lewicowego czy wręcz lewicowego niż prawicowego, co potwierdziły ostatnie wybory.
W Warszawie nawet bardzo wyraźnie było to widać, bo większość wyborców lewicy pobiegła grzecznie zagło-sować na Rafała Trzaskowskiego już w I turze.
Owszem, ale też warto pamiętać, że ci sami miejscy wyborcy lewicy jednak dość świadomie dzielili swe głosy. W wyborach prezydenckich chętnie głosowali na tych najsilniejszych kandydatów KO lub niezależnych. Ale w wyborach sejmikowych głosowali inaczej - czasami także na PiS! Bardzo wyraźnie widzimy zresztą, że przewaga wyniku tych najsilniejszych kandydatów, takich jak Rafał Trzaskowski czy Hanna Zdanowska, nad wynikiem samej KO jest naprawdę znaczna. I to nie ich wyniki prognozują rezultat wyborów do PE czy Sejmu, ale raczej te sejmikowe. Podobnie też nie należy wyciągać z nich wniosków, że Koalicji Obywatelskiej będzie w nich łatwo przejąć większość elektoratu lewicy.

Ale czy już w wyborach prezydenckich 2020 roku nie widać możliwości zadziałania podobnego mechanizmu jak teraz w Warszawie czy Łodzi? Gdyby na przykład jednak kandydował w nich Donald Tusk?
Tak, taki mechanizm mógł-by zadziałać. Od razu jednak zaznaczmy, że wybory prezydenckie to historia, która z dzisiejszej perspektywy jest jeszcze za górami, za lasami - i tak naprawdę jeszcze nic tutaj nie wiadomo. Porozmawiamy za rok.

Donald Tusk nam się ostatnio mocno zaktywizował.
Podejrzewam, że on teraz przeprowadza coś, co można by nazwać performance’em gwarancyjnym. Stara się zachować w polskiej polityce na tyle silną pozycję, żeby po pierwsze nie dało się go nakryć czapkami, obrażać czy poniżać w sprawie w rodzaju Amber Gold, a po drugie, żeby zostawić sobie drogę ewentualnego powrotu do polityki. Tego, co powiedział 10 listopada, absolutnie nie odczytuję w każdym razie jako deklaracji w rodzaju: „zaczynam kampanię, wrócę do Polski”.

Owszem. A z drugiej strony pamiętam wypowiedzi polityków Platformy z gatunku tych off the record z pierwszego roku po wyborach. „Donald Tusk? A kto to jest?”, „To już emeryt”, „Nigdy nie wróci”. I tak dalej. Dziś już nikt tak nie mówi.
Zwłaszcza w Platformie. Ale Tusk moim zdaniem żadnej decyzji jeszcze nie podjął. Wydaje mi się, on to zrobi tylko wtedy, gdy będzie miał bardzo wysokie prawdopodobieństwo wygranej. Nie byłoby gorszej rzeczy dla Tuska niż jakakolwiek spektakularna porażka w kraju. Na pewno pamięta inicjatywy Kwaśniewskiego takie jak Europa Plus. I na pewno wyciąga z nich wnioski. Bardzo bym się w każdym razie zdziwił, gdyby w jego głowie był już plan, od którego nie byłoby odwrotu. To polityk, który wyczekuje okazji, on będzie bardzo uważnie przyglądał się temu, co dzieje się w Polsce, temu, jaka będzie treść procesu politycznego. On to ładnie nazywa „czytaniem polityki”. I tak, on będzie siedział i czytał sobie politykę, dopóki nie będzie musiał podjąć ostatecznej decyzji.

To co właściwie powiedział Tusk 10 listopada?
Próbował ustawić narrację opozycji. Być może przestrzelił. Wiara, że tak bardzo łatwo uda się ustawić ostry konflikt w rodzaju „za Europą czy przeciwko” przed wyborami do PE, może jednak prowadzić na manowce. Owszem, hasło „PiS wyprowadza nas z Unii” może jakoś mobilizować własny elektorat, ale nie będzie kuszące do przejmowania nowych wyborców, nawet tych najbardziej proeuropejsko nastawionych po stronie PiS czy innych partii. Nie mam do tego wielkiego przekonania. Do tego zachował się jak znany nam dobrze Donald Tusk z tą frazą o „bolszewikach”. To był moim zdaniem błąd. To dość jasno nam pokazuje, że Donald Tusk wciąż ma nam do zaproponowania jako podstawowe narzędzie uprawiania polityki jedynie polaryzację. Jałowe to i irytujące, zwłaszcza na tle tego, co mówił o polityce międzynarodowej.

Co nas teraz czeka? Jakiś krótki okres wyciszenia sceny do momentu rozpoczęcia kampanii do Parlamentu Europejskiego?
Ależ skąd. Ta kampania już się rozpoczęła. Owszem, decydującym momentem, w którym będziemy w nią na dobre wchodzić, będzie podanie nazwisk tych najważniejszych kandydatów w trzynastu okręgach tych wyborów. Myślę, że już teraz i w grudniu będziemy je stopniowo poznawać, choćby na zasadzie kontrolowanych przecieków. Już teraz przecież wiemy, że będzie kandydować Beata Szydło, być może testowany jest pomysł budowania właśnie wokół niej, a nie Mateusza Morawieckie-go, całej kampanii. W każdym razie ta kampania już trwa, a wszystko - dokładnie tak samo jak w wypadku kampanii samorządowej - nabierze tempa dużo wcześniej niż było to dotąd w zwyczaju. Ciekawe jest tylko jedno: otóż w ciągu ostatnich tygodni należało się spodziewać ważnych wystąpień formatujących tę rozpoczynającą się kampanię. Być może czołowi politycy czekali z tym, aż minie rocznica 11 listopada, być może chodzi o coś innego. W każdym razie jeszcze nikt nie nazwał nowej sytuacji. Teraz jest więc naprawdę ważne, co w najbliższym czasie powiedzą nam Schetyna, Biedroń i może Kosiniak-Kamysz, a po tej drugiej stronie Kaczyński i może Morawiecki. Ci politycy mają teraz szansę powiedzieć coś, co zdefiniuje tę nową sytuację. A to jest bardzo ważna rozgrywka - bo narzucona dziś opowieść może określić cały następny rok. To może być coś jak opozycja Polska liberalna - Polska solidarna, coś jak hasło zmiany w 2015 roku, mam poczucie, że tym razem całkiem niewykluczony jest motyw „nadziei”, czy jak mówi Biedroń „marzenia”. Ktoś, kto coś podobnego zrobi, będzie miał zapewnione bardzo mocne wejście w nowy polityczny sezon. Warto pamiętać, że ostatnim politykiem, któremu coś podobnego się udało, był Jarosław Kaczyński, a momentem, w którym to zrobił, był 9 listopada 2014 roku, kiedy ogłosił kandydaturę Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich i jednocześnie sformatował całą kampanię. Teraz jest właściwy moment na coś podobnego, na takie nowe otwarcie. A - paradoksalnie - afera z KNF utrudnia to większości zainteresowanych. Kaczyński i Morawiecki, próbując takiego ważnego wystąpienia, mogą natychmiast spotkać się z zarzutem, że próbują przykryć aferę. Za to liderzy opozycji mogą usłyszeć od własnych zwolenników, że powinni właśnie bić za aferę PiS, a nie wygłaszać piękne mowy. W każdym razie zwłaszcza po Jarosławie Kaczyńskim spodziewałem się, że spróbuje czegoś podobnego choćby podczas wieczoru wyborczego po II turze, by odzyskać inicjatywę. Bo przecież PiS ją stracił. A za sprawą ostatniej afery traci ją jeszcze bardziej.

POLECAMY:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl