Dwie główne partie skutecznie organizują zbiorową wyobraźnię swoich zwolenników, tworząc zręby trwalszych niż kiedykolwiek elektoratów. Wycięto radykalizmy, a główna oś sporu lokuje się w sferze kulturowej, a nie wokół fundamentów gospodarki czy podstaw polityki zagranicznej. Jesteśmy już dojrzałą demokracją.
Z perspektywy zdarzeń ostatnich pięciu lat idea koalicji PO-PiS, uznawana za oczywisty scenariusz polityczny przed wyborami w roku 2005, uderza silnym anachronizmem. Wyraźnie można dziś poczuć, jak odległa to była epoka i w jak przyśpieszonym tempie przesunęliśmy się ku sytuacji obecnej, która zbliża Polskę do rozwiniętych demokracji zachodnich. Wielki rozwód niedoszłych partnerów koalicyjnych i nasilający się spór między nimi traktowane są w powszechnym odbiorze jako coś niedobrego, a przy tym specyficznie polskiego. Tymczasem - jakkolwiek konflikt PO - PiS bywa brutalny - jest w nim jakaś prawda o rzeczywistych różnicach, jakie dzielą współczesnych Polaków, przede wszystkim w sferze kulturowej. Jeśli uznać, że sens polityki polega m.in. na reprezentowaniu realnych napięć społecznych, polscy politycy dobrze wypełniają tę rolę i trudno czynić im z tego zarzut. Można raczej wyrazić zdziwienie, że tak długo czekaliśmy na kawałek autentycznej polityki, jakiej doświadczamy w ostatnich pięciu latach, a jakiej w dużym stopniu byliśmy wcześniej pozbawieni przez półtorej dekady. Z tego punktu widzenia spór PO -PiS to nie zmora i przekleństwo, ale wielka wartość debaty publicznej, nawet jeśli formy i język tego sporu budzą niekiedy sprzeciw.
Czy to jakaś polska specyfika? Jest to zapewne podobny rodzaj napięcia, jakie występowało kiedyś między zwierającymi szeregi obozami chadeków i socjaldemokratów w Niemczech albo konserwatystów i laburzystów w Wielkiej Brytanii. Niektóre polskie kampanie przypominają także całkiem współczesne różnice kulturowe, jakimi żyje np. społeczeństwo amerykańskie. Trudno nie zauważyć, na przykład, istotnych podobieństw między stosunkiem liberalnych środowisk w Stanach Zjednoczonych do prezydentury George'a W. Busha a krytyką, z jaką spotykał się za życia ze strony części polskich elit prezydent Lech Kaczyński. Mechanizm i charakter tych napięć wydają się dość podobne, choć oczywiście inne są realia i proporcje obu sytuacji.
Nie są to argumenty na rzecz tezy, że po prostu imitujemy Zachód, lecz raczej dowody na to, że proces polityczny w Polsce wkroczył w znacznie dojrzalszy etap, lepiej odzwierciedlając współczesne problemy i konflikty. Deklarowanie dziś poparcia dla PO i PiS to w badaniach opinii publicznej ważny czynnik różnicujący poglądy na wiele kwestii, od roli państwa w życiu gospodarczym po ocenę działań rządu po katastrofie smoleńskiej. Zarazem jednak oba obozy - co jest cechą partii głównego nurtu w dojrzałych demokracjach - skupiają się na pozyskaniu wyborcy centrowego, obcinając tym samym własne skrajności, łagodząc w istocie i na swój sposób upodabniając swoje programy. Widać to szczególnie dobrze w nabierającej właśnie tempa kampanii przed wyborami prezydenckimi. Gdyby odcedzić z debaty publicznej agresywną retorykę, zerwać mocno już poprzyklejane etykiety, istota sporu lokowałaby się w sferze kulturowej, a nie wokół fundamentalnych kwestii gospodarczych czy geostrategicznych. W niczym to jednak nie zmniejsza wagi i autentyzmu napięć między partiami.
Faza krystalizacji dwóch wielkich obozów politycznych to niezbędny krok w stronę stabilnej, zrównoważonej sceny publicznej. Potrzeba było (i pewnie potrzeba będzie jeszcze trochę) czasu, aby w pełni ukształtowały się tożsamości głównych graczy.
Od tego, jak potoczą się losy dwóch pozostałych partii, które obecne są w dzisiejszym Sejmie, czyli SLD i PSL, zależy z kolei potencjał przyszłych układów koalicyjnych. Ponieważ doświadczamy w Polsce dużego przyśpieszenia wielu procesów, które w stabilnych demokracjach Zachodu rozpisane były na dekady, można już dziś wyobrazić sobie różne scenariusze rozwoju sytuacji za pięć albo 10 lat. Wielka koalicja głównych partii, jak dziś w Niemczech? Jeśli, na przykład, lewą stronę sali sejmowej zajmie kiedyś jakaś nowa, radykalna lewica, która narodzi się niekoniecznie w kawiarni przy Nowym Świecie, ale być może w jakimś innym, mniej spodziewanym miejscu, wielka koalicja PO-PiS może okazać się realnym wyjściem. Nie będzie to już jednak dawny, postsolidarnościowy PO-PiS, lecz sojusz partii liberalnej z konserwatywno-chadecką przeciw lewicowym radykałom. W wyobrażeniu sobie takiego układu nie ma nic z PO-PiS-owego sentymentalizmu, nic z naiwnego ''Bratajmy się!''. Byłby to raczej pragmatyczny sojusz dojrzałych partii politycznych.
A może zbliżenie PO z mniej radykalną partią lewicową, jaka - być może - zajmie kiedyś miejsce dzisiejszego SLD, pozbywając się zarazem piętna postkomunizmu? To także nie brzmi całkiem fantastycznie, choć zaowocowałoby jeszcze większym zaostrzeniem sporu na linii PO-PiS. Na rzecz takiego scenariusza przemawia coraz większe mentalne oddalanie się od siebie elektoratów dwóch największych partii, przede wszystkim w sferze wrażliwości i obyczaju. Być może wyborcom PO już dziś jest mentalnie bliżej do takiej nowej, umiarkowanej lewicy niż do głównych adwersarzy z PiS.
Na razie należy raczej cieszyć się ze stanu polskiej sceny politycznej, uwolnionej od rozdrobnienia i radykalizmów, z szerokim głównym nurtem, w którym odnajduje swoją reprezentację większość aktywnych wyborców.