Bardzo łatwo to udowodnić i to bynajmniej nie pokrzykując na "niezależnego freelancera" z wyżyn redakcyjnego biurka ani nie wymachując legitymacją "Polski", że dużo lepsza od tej Miterowej. Chodzi o coś zupełnie innego niż te wszystkie korporacyjno-mainstreamowe insygnia zawodu.
Nie jest więc Miter dziennikarzem po pierwsze dlatego, że tylko ostatnia z jego głośnych akcji - właśnie ta z gdańskim sądem - od biedy może jeszcze podlegać jakimś próbom obrony pod względem warsztatowym. Choćby przez to, że sam pomysł był bardzo trafny, a możliwość przyłapania prezesa sądu na przyjmowaniu politycznych wytycznych w bulwersującej opinię publiczną sprawie uzasadniała sięgnięcie po używaną tylko w wyjątkowych wypadkach metodę. Błędy zostały popełnione - główne to wysłanie "na dobitkę" nieudolnie podrobionego maila oraz dziwaczny tryb publikacji. Jednak nie przekreślają one sensu całej prowokacji.
Kompletnie nie broni się natomiast "prowokacja" Mitera w TVP, która po prostu nie została ona w odpowiednim momencie przerwana. Prawie dwa lata temu Miter po podszyciu się pod szefa Kancelarii Prezydenta i "załatwieniu sobie" w ten sposób kontraktu (na 39 tys.), działał przez długi czas tak, jakby zamierzał po prostu zgarnąć wypłatę. Niestety, ale budzi to poważne wątpliwości co do intencji Mitera. Na tyle poważne, że samo ujawnienie dyspozycyjności władz TVP wygląda tu raczej na skutek uboczny nieudanej próby wyłudzenia.
Jeszcze marniej zaś wygląda udział Mitera w sprawie rzekomej notatki ABW mającej być dowodem na spisek służb przeciw OLT Express i Amber Gold. Jeśli przyniesienie szemranemu biznesmenowi budzącego gigantyczne wątpliwości "dokumentu" miałoby być uznane za dziennikarstwo, to byłby to naprawdę kiepski żart.
Drugim powodem, dla którego Miter nie może podawać się za dziennikarza, jest zaś fakt, że efekty tylko jego ostatniej - gdańskiej - akcji zostały ujawnione za sprawą samego Mitera, w odpowiednim czasie, i w mediach - czyli Gazecie Polskiej Codziennie. A zatem opublikowane. I tu jednak początkowo "GPC" pisała o tajemniczym informatorze, którego tożsamość obowiązana jest chronić, nie zaś o autorze dziennikarskiej publikacji, który dziś publikuje wyniki swego śledztwa.
Przyznajmy zaś, że by mienić się dziennikarzem, trzeba nie tylko wykonywać pracę dziennikarza według jej podstawowych choćby standardów, ale także publikować jej efekty. W dzisiejszych czasach wcale niekoniecznie w markowym medium, za którym stoi określony wydawca. Choćby nawet na blogu, Twitterze albo wręcz facebookowym profilu.
Tymczasem"Medium" Mitera w kwestii fałszywki ABW stała się konferencja prasowa Marcina P. A "prowokację w TVP" opisała Rzeczpospolita - miesiąc po tym, jak telewizja publiczna wypowiedziała Miterowi umowę. Przykra to prawda, ale w obu wypadkach Miter nie wystąpił jako dziennikarz.
Powód trzeci to oczywiście przeszłość Mitera. I bynajmniej nie chodzi mi tu o to, że każdy błąd z młodości zakończony sprawą karną i wyrokiem miałby z automatu przekreślać drogę do zawodu. Skoro jednak Miter był - jak pisały i Rzeczpospolita, i Press - skazany na rok w zawieszeniu za próbę wyłudzenia ponad 100 tysięcy złotych od wrocławskiego biznesmena przez podszywanie się pod niego w fałszywym mailu - to użycie przez niego tego rodzaju metody w pracy dziennikarskiej jest za każdym razem niewiarygodne. I za każdym razem każe poważnie wątpić w jego intencje. O to - czy jak to w dziennikarstwie bywa - chodzi o mu o korzyść publiczną, czy raczej - jak to jest w Kodeksie karnym - o majątkową a do tego nieuprawnioną.