Wojna wszystkich ze wszystkimi, czyli skutki niebezpiecznej gry polityków z mediami. ROZMOWY (POST)PANDEMICZNE BARTUSIA Z MAZUREM (2)

Zbigniew Bartuś
Zbigniew Bartuś
Fot. Andrzej Banaś / Polska Press
ROZMOWY (POST)PANDEMICZNE BARTUSIA Z MAZUREM (2): Dlaczego potrzebujemy mediów publicznych, a nie politycznych? Jakie to powinny być media i dlaczego te obecne są tak odległe od ideału? Czemu demokracja osuwa się w niebyt bez niezależnych dziennikarzy? Jak uregulować funkcjonowanie globalnych gigantów cyfrowych? Jak uwolnić ludzi z baniek informacyjnych, w których zamykają ich media społecznościowe? - Utrzymywanie obecnego stanu to prosta droga do tego, byśmy w pewnym momencie skoczyli sobie do gardeł – święcie przekonani, że to konieczne, bo jesteśmy żołnierzami na wojnie Dobra ze Złem – mówi profesor STANISŁAW MAZUR, badacz polityk publicznych, rektor Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie

Panie Profesorze: „Cóż to jest prawda?” – to ważne w tradycji chrześcijańskiej pytanie Piłata do Jezusa przypomina mi się, gdy patrzę na współczesne media. Wiele z nich zawzięcie opowiada własną prawdę. A – jak mawiał Władysław Bartoszewski - prawda wcale „nie leży pośrodku, tylko leży tam, gdzie leży”, więc przeciętny odbiorca czuje się coraz bardzie zdezorientowany. Tradycyjne media prywatne wypracowały tu przez lata pewne zasady, ale one zostały zmiecione – najpierw przez tabloidy, dla których nie liczy się prawda, tylko wywołanie emocji i zbicie na tym fortuny, a potem przez media społecznościowe, z FB i Twitterem na czele. To jest pole – za przeproszeniem – naparzanki plemion, a nie debaty publicznej służącej ustaleniu uwspólnionej prawdy, albo choćby jakiegoś konsensusu co do podstawowych faktów.
Dlatego właśnie potrzebujemy mediów publicznych, nie politycznych. Tu bliskie jest mi rozumowanie Jürgena Habermasa. Mówiąc o przestrzeni publicznej miał on na myśli tę część świata, w której zderzają się wszystkie wizje faktów, opinie i emocje. I one zderzają się nie po to, żeby jeden zniszczył drugiego, albo żeby pokonać lub przykryć jedną emocję inną emocją, czy jedną narrację inną, lecz właśnie po to, żeby – jak Pan to wyraził - spróbować uwspólnić świat.

Sęk w tym, że media publiczne stały się w Polsce łupem partii rządzącej. Nigdy nie były wolne od wpływów politycznych, ale dzisiaj to już jest obrażająca intelekt i moralność propagandowa sieczka służąca forsowaniu jednej opcji. Bez względu na cenę. Czołowy ideolog rządzącej formacji, odpowiadając na zarzut, że telewizja publiczna nie reprezentuje ogółu wyborców, odparł szczerze: „Wygraliśmy wybory, więc morda w kubeł”.

To jest fundamentalny problem – i nie jest to problem wyłącznie polski. Wszystkie demokracje – w mniejszym lub większym stopniu - cierpią dziś na dramatyczną przypadłość, którą nazwałbym brakiem zdolności do uwspólniania świata. To jest przypadłość wyjątkowo groźna. Jaskrawym tego przykładem są niedawne wydarzenia na amerykańskim Kapitolu, gdy uzbrojona grupa zwolenników ustępującego prezydenta próbowała zmienić siłą wynik demokratycznych wyborów.

Jej furię podsycały źródła informacji twierdzące, że wybory zostały sfałszowane. Ci ludzie wierzą wyłącznie tym źródłom, inne uważają za część spisku przeciwko zwykłym ludziom i zdrowej Ameryce.
Powtarzam: to jest jaskrawy przykład tego, dokąd prowadzi kreowanie świata, w którym każda różnica zdań staje się nie do pokonania – przede wszystkim dlatego, że politycy, albo przynajmniej ich znaczna część, wykorzystują owe różnice do zdobywania lub utrzymania władzy.

Dziel i rządź? Te różnice uwypukla się i podsyca celowo?
Tak. W ogromnej mierze właśnie o to chodzi. Tylko – pozwolę sobie tutaj na być może kontrowersyjną tezę – cofamy się w ten sposób do siedemnastowiecznej wizji Thomasa Hobbesa: wojny wszystkich ze wszystkimi.

Jest jakieś wyjście?
Jedynym wyjściem jest stworzenie owej przestrzeni publicznej, czyli realnego miejsca uwspólniania świata. Kluczową rolę mają tu do odegrania – odpowiednio zorganizowane – media publiczne. Recepta jest relatywnie prosta – i arcyskomplikowana zarazem. Wiemy, że te media muszą być rzetelne, profesjonalne, apolityczne. Ich organy muszą być powoływane w sposób dający gwarancję reprezentacji wszystkich kluczowych w kraju opinii, a jednocześnie transparentny, by łatwo było te media rozliczać zarówno z działalności merytorycznej, jak i pod kątem finansowym. Powinny mieć stabilne finansowanie, najlepiej bez reklam lub przy znacznym ich ograniczeniu, bo subsydiowany środkami publicznymi podmiot dramatycznie zaburza wolny rynek… Takich oczywistych zasad są dziesiątki – i my je wszystkie znamy. Ba, ta wiedza jest powszechna w większości krajów. Co nie znaczy, że stosujemy ją w praktyce.

Dlaczego nie, skoro przeważająca część elit musi być przecież świadoma, jak bardzo szkodzi to demokracji i – przepraszam za górnolotne wyrażenie – dobru wspólnemu?

Mam wrażenie, że w pewnym momencie myślenie o całej sferze publicznej i owym dobru wspólnym dramatycznie skarlało. Pojawiła się sfora cwaniaków politycznych, którzy postanowili wykorzystać media jako kolejny instrument kolonizowania świata na własną modłę, a finalnie – do uzurpacji władzy.

Uzurpacji?
Wielu tym kolonizatorom naprawdę wydaje się, że podbijając i kształtując świat wedle własnego wyobrażenia, przy użyciu mediów, wykonują bardzo ważną misję. Że to jest ich dziejowa powinność.

Wszakże niektórzy (o ile nie są cynikami) wierzą – i w kółko przekonują nas – że są wcieleniem Dobra walczącego ze Złem.
No tak, ale w demokracji, jaka po II wojnie światowej wykształciła się na Zachodzie, przynosząc efekt w postaci radykalnego poszerzenia sfery wolności, a zarazem opieki państwa i dobrobytu, takie podejście trzeba uznać za aberrację.

Bo?
Bo prowadzi ono nas wszystkich na barykady. Media stają się już nawet nie narzędziem sprawowania i umacniania władzy, lecz armią żołnierzy walczących na pierwszej linii frontu.

Część „dziennikarzy” wręcz z dumą mówi o sobie, jako tych żołnierzach. Awangardzie partii.
No tak, kiedyś były czołgi, armaty, samoloty, okopy. Teraz na „wroga” nasyła się media i to one w gruncie rzeczy decydują o tym, że pewne pozycje polityczne są zdobywane, a inne tracone. Media będące ramieniem władzy celowo wciągają i zagrzewają do tej walki swoich odbiorców.

Jak na Kapitolu?
Dokładnie tak. Dlatego w owym dramatycznym wydarzeniu widziałbym nie incydent, wypadek, który może zdarzyć się przy pracy nad każdą demokracją, lecz raczej symbol świata, jaki sobie w ostatnich latach zafundowaliśmy.

Część mediów stara się nadal uczciwie opisywać rzeczywistość, prezentować rzetelnie fakty, przedstawiać różnorodne opinie, patrzyć władzy na ręce, tropić i rozliczać patologie, alarmować opinię publiczną, gdy dzieje się niesprawiedliwość – słowem: czynić to, co u zarania demokracji oraz w miarę jej rozwoju uznano za podstawową misję prasy, a potem radia, telewizji i serwisów internetowych.
Owszem, ten wysiłek musi budzić szacunek i jest doceniany przez część odbiorców. Problem polega na tym, że inna część mediów – ta zaangażowana w walkę polityczną, a zarazem czerpiąca z tego materialne korzyści - stała się kreatorem rzeczywistości. I to kreatorem skrajnie stronniczym, a to dlatego, że jak się jest narzędziem walki politycznej i żołnierzem jakiejś partii, to się przestaje być opowiadaczem świata. To już nie jest źródło informacji i opinii służących uwspólnianiu świata. To jest źródło partyjnej narracji, czyli – nazwijmy to wprost - propagandy służącej zdobyciu lub potrzymaniu władzy konkretnej formacji.

Wracam do pytania: co robić?
Odpowiedź na to pytanie jest na poły romantyczna, a na poły naiwna: trzeba odbudować etos publiczny. Jeśli się na to zdecydujemy, to będzie niezwykle długotrwały proces. I potwornie żmudny – po zapaści całej sfery publicznej, której doświadczamy jako kraj, ale też – której doświadcza wiele demokracji. Anglosasi nazywają to zjazdem demokratycznym, bo zanik sfery publicznej jest ściśle skorelowany z osuwaniem się liberalnej demokracji.

Ale to osuwanie zaczęło się w czasach rządów tych, którzy mienili się największymi liberałami w dziejach świata. Za Ronalda Reagana w USA i Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii burzliwy rozwój przeżyły tabloidy, które w miejsce debaty publicznej wprowadziły krótkie hasła, granie na prymitywnych instynktach gawiedzi i szczucie – i były chętnie wykorzystywane przez rządzących do zarządzania emocjami wyborców. Emocje okazały się skuteczniejsze od faktów.
Niestety. I efekty są dramatyczne. Mój znajomy z USA, intelektualista z czołowego uniwersytetu, mówi, że od pewnego czasu unika spotkań z częścią rodziny, nawet wirtualnych, bo ci ludzie są na co dzień karmieni takimi wiadomościami i opiniami, iż potrafią dostrzec w nim jedynie śmiertelnego wroga.

Za rządów liberalnych demokratów zezwolono w USA na prezentowanie w programach informacyjnych i publicystycznych całkowicie jednostronnych opinii (wcześniej istniał wymóg przedstawiania opinii wszystkich stron), co otworzyło drogę dla telewizji FOX News. Ona jako pierwsza zastosowała słynne paski – mające skupić uwagę, grające na emocjach. Bez jej wsparcia Donald Trump raczej nie wygrałby poprzednich wyborów prezydenckich…

Mam nadzieję, że kolejne generacje – widząc, że zabrnęliśmy w ślepą uliczkę – będą się starały przywrócić świat do czegoś, co nazwałbym dobrze pomyślanymi zasadami demokracji liberalnej. Obecna klasa polityczna, w imię własnych, bardzo partykularnych partyjnych interesów, unieważniła te zasady.

W Polsce tzw. media narodowe nie są pionierem służalstwa wobec władzy. Od 30 lat funkcjonują w naszym kraju tzw. media samorządowe, wydawane przez prezydentów, burmistrzów i wójtów. To są przeważnie tuby władzy – i to każdej: PO, PiS, PSL, SLD. Dzięki subwencjom z kieszeni podatników doprowadziły do wyniszczenia większości prywatnych mediów lokalnych. Nikomu przez te trzy dekady nie przeszkadzało to, że owe samorządowe „gazety” przyczyniają się do osunięcia polskiej demokracji. Czyż TVP, w całej swej ohydzie, nie jest emanacją tego zjawiska?
Ma Pan absolutnie rację: pewne procesy psucia mechanizmów demokratycznych rozpoczęły się dawno. Politycy wszystkich opcji przykładali do tego rękę, a to dlatego, że to im doraźnie służyło. To, co obserwujemy teraz, jest tylko odpowiednio zeskalowaną i bardziej zwulgaryzowaną wersją lokalnego nepotyzmu, trwającego przez lata przejmowania lub uzależniania finansowego lokalnych mediów przez polityków. Można więc do pewnego stopnia powiedzieć, że wszyscy ci, którzy dzisiaj wylewają łzy nad osuwającą się liberalną demokracją, sami doprowadzili lub dopuścili do sytuacji, z którą mamy do czynienia.

Czyli?
Uważam, że to, iż władze samorządowe mogły i wciąż mogą finansować lokalne tzw. gazety, spowodowało zniszczenie mediów obywatelskich. Efektem jest wynaturzenie całego systemu informowania obywateli, a zarazem podważenie wiarygodności mediów. Media muszą mieć zdolność pokazywania rzeczy dobrych, ale też opisywania i piętnowania rzeczy złych. Bez tej oczywistej zdolności nie ma mowy o uczciwej debacie publicznej, a to z kolei wyklucza racjonalną polityką publiczną opartą na owocach tej debaty. Bez wolnych mediów demokracja traci jeden ze swych podstawowych bezpieczników. Co czyni prawdopodobnym dalszy jej zjazd. Jakąś formą ucieczki mogą być tutaj media społecznościowe…

Tylko że one działają w zasadzie poza prawem. Przepisy krajowe nie regulują funkcjonowania mediów społecznościowych i raczej nie są w stanie tego zrobić, a międzynarodowych przepisów - np. na poziomie UE - nie udało się jeszcze wypracować. Więc tajemniczy algorytm stworzony przez prywatną korporację - lub szef tej korporacji - może odciąć od opinii publicznej prezydenta USA, kanclerz Niemiec, o Andrzeju Dudzie i Rafale Trzaskowskim nie wspominając. Kieruje się przy tym nie prawem państwowym czy międzynarodowym, lecz regulaminem prywatnej firmy.

Wielu z nas upatrywało w mediach społecznościowych szansy na rewitalizację demokracji, a tymczasem te media przynoszą dziś w wielu wypadkach efekty całkowicie odwrotne. Widać więc, że musimy się uzbroić w odpowiednią dozę technosceptycyzmu. Coraz więcej ludzi ma świadomość, że coś, co miało być ożywczym źródłem demokracji może być źródłem zatrutym. Zaczyna się też przebijać – moim zdaniem słuszne – podejście, że te media trzeba poddać kontroli i regulacjom zbliżonym do tych, jakim podlegają od lat media tradycyjne.

Czyli?
Z jednej strony chodzi tu o finanse: nie może być tak, że giganci zarabiający miliardy na całym świecie, dzięki owej globalnej skali działalności unikają płacenia podatków w krajach, w których te zyski generują. To jest działanie absolutnie skandaliczne, wymagające skutecznej, solidarnej reakcji ze strony społeczności międzynarodowej. Z drugiej strony – musimy znaleźć równie skuteczny, w miarę uniwersalny mechanizm weryfikacji prezentowanych w tych mediach treści. Musimy znać rodowód informacji, czyli skąd ona pochodzi i jak została zweryfikowana i uwiarygodniona. Wydaje mi się, że to by znacząco ograniczyło ekspansję fałszywych wieści, a zarazem uwolniło nas z baniek medialnych, w których obecnie – niemal nieuchronnie – się zamykamy.

Głośny dokumentalny film „Social Dilemma”, oparty na wypowiedziach ludzi, którzy współtworzyli sukcesy Facebooka, Twittera, Youtube’a czy Instagrama, pokazuje, jak działa komputerowy algorytm zamykający nas w owych groźnych medialnych bańkach.
Algorytm służy temu, by właściciele tych mediów zarobili jak najwięcej pieniędzy, a to z kolei sprawia, że jego celem jest przyciągnięcie i skupienie naszej uwagi. Analizując ogromną liczbę danych dotyczących naszych przekonań, gustów, emocji, nastrojów, algorytm podsuwa nam „odpowiednie dla nas” treści, opinie oraz znajomych, a odcina od „nieodpowiednich”.

Czyli nie ma tu mowy o konfrontacji z innymi opiniami, rzeczowej dyskusji…
To pole się zawęża, co wynika niejako z natury tego – komercyjnego przecież – algorytmu. Jego celem nie jest z pewnością inicjowanie zdrowej debaty publicznej. Więc w jeszcze większym stopniu powinien to być cel polityków odpowiedzialnych za dobro wspólne. Pytanie: czy państwa narodowe w ramach szerszego porozumienia zechcą i będą w stanie stworzyć wspólnie ponadnarodowy porządek, w którym taka debata stanie się możliwa?

Wiemy już, że pojedyncze państwo nie jest w stanie tego zrobić.
Tak, więc kraje Unii Europejskiej mogłyby zainicjować działania w tym kierunku, bo jako wspólnota mają narzędzia. Komisja Europejska prowadzi związane z tym prace, ale one ciągle pokazują pewną bezradność. Zarysowały się tam trzy stanowiska: absolutnie musimy to uregulować, absolutnie nie możemy zabić wolności wprowadzając cenzurę oraz absolutnie trzeba dalej dyskutować.

I górę bierze to trzecie.
Niestety. Tymczasem czasu na dalszą dyskusję już właściwie nie ma. Ekspansja platform cyfrowych jest wszechogarniająca. Dla znacznej części populacji Ziemi media społecznościowe stały się nie tyle głównym, co jedynym źródłem wiedzy o świecie i wszechświecie.

Wiedzy selekcjonowanej i wyświetlanej przez algorytmy, zamykającej nas w wirtualnych, a finalnie realnych bańkach. To, co wydarzyło się na Kapitolu, to była przecież rzeczywista przemoc.
Właśnie. Więc utrzymywanie obecnego stanu to prosta droga do tego, byśmy w pewnym momencie skoczyli sobie do gardeł – święcie przekonani, że to konieczne, bo jesteśmy żołnierzami na wojnie Dobra ze Złem.

Ale zarabiający biliony dolarów cyfrowi giganci, żerujący na treściach wytwarzanych wciąż przez tradycyjne media, niszczą nie tylko debatę publiczną, ale dotychczasowe dziennikarstwo, które taką debatę inicjowało.
Owszem, mamy do czynienia z osłabieniem ekonomicznym tradycyjnych mediów, a przez to z coraz większym uwikłaniem ekonomicznym wielu dziennikarzy – to znaczy: z kreowaniem przez nich pewnej wizji świata nie tylko dlatego, że oni ją podzielają, ale też dlatego, że odnoszą z tego tytułu określone korzyści.

Publicystyka, reportaż, czy jeszcze bardziej dziennikarstwo śledcze wymagają czasu i pieniędzy, a w większości redakcji tych pieniędzy jest dziesięć razy mniej niż dwie dekady temu…
Obserwujemy przez to odejście od etosu człowieka mediów, który przez wiele lat eksponował na sztandarach takie wartości, jak bezstronność, niezależność, rzetelność, brak uwikłania. To znaczy: my nadal o tych wartościach mówimy, ale coraz częściej patrzymy na nie z przymrużeniem oka. Ekonomia czasów cyfrowych przewalcowała bardzo różne dziedziny życia społecznego, ale świat mediów został chyba najbardziej poturbowany. Większość ocalałych dziennikarzy zrozumiało, że jeśli chce przetrwać w tej części rzeczywistości, to musi chodzić na daleko idące kompromisy.

Czyli?

Zamiast dociekliwości dominuje uległość. I to jest jeden z największych dramatów dziennikarstwa: przecież właśnie na nim i na jego etosie została kiedyś uformowana demokracja liberalna, wolne i niezależne dziennikarstwo było jednym z jej gwarantów. W obecnym świecie ten zawód stracił swą wyjątkową pozycję i rolę – i to jest bardzo złe dla demokracji. A my – odbiorcy i użytkownicy mediów, najczęściej nieświadomie lub zwyczajnie obojętnie na to pozwalamy. Tragiczne jest to, że o ile część świata dziennikarskiego rozumie to zagrożenie i – nawet jeśli to jest donkiszoteria – krzyczy „nie pozwalamy!”, to reszta wchodzi w ów nowy nurt w przekonaniu, że nic się złego nie zdarzyło. Że po prostu tak ma być.

A nie ma?
Nie, jeśli chcemy powstrzymać osuwanie się demokracji w coś, co już nią nie jest.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najlepsze atrakcje Krakowa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wojna wszystkich ze wszystkimi, czyli skutki niebezpiecznej gry polityków z mediami. ROZMOWY (POST)PANDEMICZNE BARTUSIA Z MAZUREM (2) - Plus Dziennik Polski

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl