Od miesiąca atakują mnie świąteczne reklamy, w których dzieci to tylko pretekst do wydatków. Jest mnóstwo mikołajów, choinek i światełek. Dzieci przy właśnie kupionych im zabawkach
– trochę. Bożego dzieciątka – wcale. Co jest jasne, bo ile można zarobić na świeżym sianku do żłóbka?
Akurat mordowanego właśnie przez komercję chrześcijaństwa mi nie żal – w końcu sami zaczęliśmy od tego samego, przykrywając z premedytacją dniem narodzin Chrystusa modny pod koniec Cesarstwa kult Sol Invictus – Słońca Niezwyciężonego. 25 grudnia – data zimowego przesilenia – już wtedy miała marketingową siłę, której ambitny ruch religijny nie mógł lekceważyć.
Przy okazji: im więcej czytam porad, że na Wigilię pasuje sushi, a atlantycka dorada to w ogóle jest aspiracyjne must have, tym bardziej mi się przypomina, że słowiańskie święto zimowego przesilenia, Szczodre Gody, poprzedzone było – zgadliście – Szczodrym Wieczorem. Dlatego jestem pewien, że dożyję pierwszej świątecznej reklamy pawich piór na wyrzyganie nadmiaru strawy w reklamowanej przez Cleo promocji. „Komplet pawich piór na wigilijny stół w Lidlu tańszy niż w Biedronce” – takie będą te reklamy.
W tym wszystkim nie ma jeszcze końca świata, choć czuć już zapach dekadencji. Ale czasem jeszcze łapiemy się zbiorowo na duży haust soli trzeźwiących. Jak choćby my „wszyscy”, których wyobraźnię grzmotnęła historia 3,5-letniej Helenki z Sulechowa pod Zieloną Górą, zagłodzonej prawie na śmierć dietą z winogronowych owoców.
Nie chcę myśleć o jej rodzicach. Nie chcę myśleć o policji, która nie potrafiła powstrzymać się od ujawnienia, że w domu „lodówka była pełna”, a tatuś jadał do syta wszystko jak leci. Rodziców nie chcę rozumieć, mundurowych rozumiem aż zbyt dobrze.
Myślę raczej o świętach i o naszych dzieciach. O milionach zabawek, które znajdą pod choinką, i dalece mniejszej liczbie rodziców, którzy się tymi zabawkami z dziećmi pobawią. Dając im swój czas, uwagę, zaufanie i szacunek dla ich sposobu odkrywania świata. Na poziomie mądrości, że "nasze dzieci nie są naszą własnością. (…) Możecie wysilać się, by dotrzymać im kroku, ale nie żądać, by byli podobni do Was".
Tak, wiem, autor tych słów, Gibran Kahlil, byłby kompletnie zapomniany, gdyby nie załapał się na lans u hippisów, a potem nie został niemiłosiernie strywializowany przez pokolenia magików z branży coachingu dla rodziców. Ale oryginał wciąż ma swą moc.
A my tymczasem pogrążamy się w sporze, czy można dzieci uczyć masturbacji. Poświęciłem sporo czasu, by to sprawdzić: żaden „protestujący rodzic” nie mówi, że sprzeciwia się przekazywaniu dzieciom wiedzy o masturbacji. Oni nie chcą, żeby ich dzieci „uczyć w szkole masturbacji”.
To jest szaleństwo niewiele mniejsze od karmienia dziecka tylko winogronami. Każdy ksiądz spowiednik wam to potwierdzi: masturbacja to jedyna, poza oddychaniem, rzecz na świecie, której nie trzeba nikogo uczyć! No, czekam, niech pierwszy rzuci kamieniem, który do tego odkrycia potrzebował książek!
Ale też jest to jedna z tych mnóstwa ważnych w życiu rzeczy, których kontekst dzieciom warto wyjaśnić, choć może tu akurat niekoniecznie na rodziców przykładzie.
Jedna z moich córek, dojrzewając, miała mocny, trwający 1,5 roku, epizod wegański. Chodziliśmy przez ten czas nas rzęsach, dość przerażeni. Trochę nas uspokoiło, gdy okazało się, że sporo też o tym swoim ówczesnym pomyśle na życie wie. Została weganką, ale "wygooglała" o tym więcej niż nasza młodsza córka w tym samym czasie o uniwersum Marvela. W końcu stanęło na tym, że będzie weganką, a my się nie wtrącamy, ale co miesiąc robi dość obszerny zestaw badań.
Czyli jakby powiesiliśmy jej portret Poncjusza Piłata w pokoju. To genialny na wielu poziomach obraz. I oczywiście to nie moje – wstęp do tego tekstu to Jerofiejew, cytat z jego potępieńczej jazdy na trasie „Moskwa – Pietuszki”. Koleś wyznał chwilę później: „Naszeptałem sobie sam na siebie”. Gdybym umiał tak pisać, w życiu bym się publicznie nie odezwał. Wolałbym pogadać z dziećmi o niczym.
A na wigilijnym stole połóżmy w tym roku też kiść winogron. Każde słodko-cierpkie grono smakujmy z myślą o tych momentach, kiedy – wychowując swoje dzieci – nie byliśmy tacy mądrzy, jak ja tu dziś udaję.
