Stany Zjednoczone nałożyły cła na Chiny, Kanadę i Meksyk. Wprawdzie te dla Meksyku i Kanady opóźniono o 30 dni, ale co to właściwie oznacza dla gospodarki?
Dla gospodarki to oznacza same złe rzeczy.
To znaczy?
Jeśli by rzeczywiście doszło do wojen handlowych - a nie wiadomo, bo opóźnienie nałożenia ceł na Meksyk i na Kanadę oznacza, że prezydent Trump może te groźby traktować tylko jako środek nacisku w negocjacjach - ale gdyby do tego doszło, to jest fałszywa recepta na problemy gospodarcze. I wiadomo o tym już od 200 lat. Dlaczego? Bo jeśli jeden kraj podnosi cła na towary z drugiego kraju, to oczywiście teoretycznie służy to jego producentom: więcej sprzeda się towarów krajowych, mniej będzie się importować, w kraju będzie lepiej. Ale to działa tylko do czasu, dopóki drugi kraj w odpowiedzi nie podniesie ceł na produkty z tego pierwszego kraju. Wtedy spada eksport i kraju pierwszego do drugiego, i drugiego do pierwszego. Co dzieje się dalej? Ponieważ krajowi nie idzie, nie osiągnął celu, znowu podnosi cła - i tak spirala się nakręca. Wojna handlowa, czy też wojna celna, może prowadzić do katastrofalnego spadku eksportu. Dam przykład: niecałe 100 lat temu coś takiego już się stało. W roku 1930 Stany Zjednoczone też jako pierwsze podniosły cła na towary europejskie. Potem zaczęło się obustronne podnoszenie ceł i w ciągu trzech lat doprowadziło to do spadku światowego handlu wartościowo o 60 procent. Cały świat na tym stracił, pogłębiła się recesja. Oczywiście Stany Zjednoczone odczuły to równie mocno jak wszystkie inne kraje, bo zyskuje się na współpracy, a na wojnie handlowej się traci.
Panie profesorze, proszę wytłumaczyć: dlaczego podnoszenie ceł wpływa na to, że sytuacja gospodarcza się pogarsza i dla jednego, i dla drugiego kraju?
Tę kwestię ponad 200 lat temu wytłumaczył David Ricardo, i wszyscy znający ekonomię się z tym zgadzają. Donald Trump ewidentnie nie zalicza się do znających ekonomię, zna biznes, natomiast nie rozumie działania całej gospodarki. Ricardo stwierdził, że jeśli pozwalamy na swobodne wymienianie się towarami przez dwa kraje - oryginalnie pokazał to na przykładzie Portugalii i Anglii - to wówczas te kraje zaczynają specjalizować się w produkcji tego, co umieją robić najlepiej. Każdy kraj ma przecież swoje specjalności. I okazuje się, że jeśli dany kraj zamiast produkować wszystko, produkuje więcej tego, co produkuje najlepiej, a nadwyżkę sprzedaje drugiemu krajowi, sam zaś importuje od niego te produkty, które tamten umie robić lepiej, sprzyja to rozwojowi gospodarki obu krajów. Jeśli każdy się wyspecjalizuje, te same produkty można wytwarzać taniej, bo maleją koszty produkcji, przy dłuższych seriach spada cena jednostki produkcji. Więc na takiej wymianie zyskują oba kraje, a dziś zyskuje cały świat. I odwrotnie: w momencie gdy pojawiają się bariery celne, to te lepsze, tańsze towary z innego kraju nie mogą wjechać do kraju podwyższającego cła, w związku z czym trzeba samemu te wszystkie towary wyprodukować. Pokazując absurd sytuacji, gdybyśmy wprowadzili w Unii Europejskiej odpowiednio wysokie cła na owoce tropikalne, to nasi rolnicy musieliby w szklarniach uprawiać banany, bo wprawdzie tańsze i lepsze są do ściągnięcia z Ameryki, ale byłyby obłożone wysokim cłem i bardzo drogie. To jest oczywiście przykład skrajny - w gospodarce nie chodzi tylko o owoce. Natomiast generalnie chodzi o specjalizację. Oczywiście, ważne, żeby wymiana była uczciwa, temu służą porozumienia zawarte na forum Światowej Organizacji Handlu. Każdy kraj musi też umieć się w nią włączyć. Bywają oczywiście sytuacje, kiedy jakieś państwo nie potrafi wyprodukować nic specjalnie atrakcyjnego dla reszty świata i ma z tego powodu deficyt handlowy. Ale z tym trzeba walczyć, zmieniając gospodarkę własnego kraju, a nie mówiąc: „Świat jest brzydki, podnosimy cła na wszystko”.
Czyżby Donald Trump nie miał doradców? Bo amerykańskie media, nawet te bardzo konserwatywne, piszą o tym, że, cytuję, to najgłupsza wojna handlowa w historii.
Powiedziałem już: wszyscy znający ekonomię wiedzą, że to głupstwo. Natomiast problem z podnoszeniem ceł polega na tym, że jego efekty są troszkę sprzeczne z naszą intuicją. Bo prosta intuicja mówi nam tak: „Przecież to jasne, że jeśli podniesiemy w USA cła na towary meksykańskie czy na chińskie, to oni będą mniej do nas sprzedać, a za to nasi producenci zwiększą produkcję”. Tylko nie bierze się pod uwagę paru ważnych kwestii. Po pierwsze, że Chiny też w odpowiedzi podniosą cła na towary amerykańskie albo w inny sposób utrudnią ich dostęp do swojego kraju. Po drugie - jeśli importowane towary będą wyżej oclone, to ich cena szybko wzrośnie. Wprowadzenie i utrzymanie tak wysokich ceł na towary z Meksyku, Kanady i Chin, a potem może i z Europy, czyli na większość amerykańskiego importu, spowoduje skokowy wzrost inflacji w USA. Wzrosną ceny chińskiej elektroniki, niemieckich aut, meksykańskiej żywności, kanadyjskich surowców, czyli wszystkiego, co te kraje sprzedają. Z drugiej strony, nawet jeśli amerykańscy producenci zastąpią z czasem chińskie czy meksykańskie produkty własnymi, to nie mają żadnego interesu, żeby sprzedawać je dużo taniej. Skoro meksykańskie produkty będą o 25 procent droższe, oni też będą drożej sprzedawać swoje własne. Więc inflacja jest dość oczywistym następstwem podniesienia ceł. Generalnie rzecz biorąc opowieść prezydenta Trumpa, że Stany Zjednoczone są krajem, który wszyscy oszukują w handlu i który na handlu z innymi krajami tylko traci, jest po prostu bzdurą. Przecież wiadomo, że Stany Zjednoczone są potęgą gospodarczą i polityczną, a nie biednym, wyzyskiwanym przez partnerów krajem. Ale problem z prezydentem Trumpem polega na tym, że kieruje się właśnie ową prostą intuicją: oni stracą - my zyskamy. Ma podejście biznesmena umiejącego negocjować deale, a nie człowieka rozumiejącego ekonomię. Myśli kategoriami: „W handlu nie ma partnerów, są przeciwnicy. Jeśli utrudnię im życie, to wygram”. Tak to nie działa.
Ale powtórzę pytanie: Trump nie ma doradców, ekonomistów?
Po pierwsze - chyba nie ma. Dwudziestu trzech amerykańskich noblistów z ekonomii napisało cztery miesiące temu list z ostrzeżeniem, że to, co proponuje Trump, będzie gospodarczo szkodliwe dla Stanów Zjednoczonych. Natomiast nic nie wiadomo o tym, żeby jakikolwiek znany ekonomista mu doradzał. Zawsze znajdą się jacyś ludzie chętni doradzać prezydentowi Stanów Zjednoczonych, ale niekoniecznie rozumiejąc gospodarkę. Ale to jest tylko pierwsza część odpowiedzi, bo druga część odpowiedzi na to pytanie jest taka, że może Donald Trump doskonale wie, co robi, i może ma wokół siebie rozsądnych doradców. Wiadomo, że Stany Zjednoczone mają różne interesy gospodarcze. Trzeba przypilnować Chiny, żeby nie kopiowały amerykańskich produktów, skłonić Europę, by kupowała więcej amerykańskiego gazu i ropy, zmusić Meksyk, by lepiej pilnował granicy, nie przepuszczając imigrantów. I bardzo możliwe - zwłaszcza w świetle opóźnienia wprowadzenia ceł wobec Meksyku i Kanady - że to chęć pokazana: „Mam miecz, ale go jeszcze nie używam”. Bardzo możliwe, że Trump traktuje te groźby jako narzędzie nacisku, aby inni ustąpili USA na różnych obszarach, a jeśli to się uda, to tych ceł ostatecznie nie wprowadzi. To byłby pozytywny scenariusz. Oczywiście Stany Zjednoczone wymusiłyby ustępstwa w różnych obszarach, np. my musielibyśmy kupować więcej amerykańskiego gazu, droższego niż ten z Zatoki Perskiej, ale przynajmniej nie byłoby zapaści handlu światowego. Natomiast, czy tak jest - zobaczymy.
Działania Trumpa sprawiają, że Stany Zjednoczone mają coraz więcej wrogów. W Kanadzie w wielu prowincjach wycofuje się już ze sklepów amerykański alkohol, rządzący tymi prowincjami mówią: „To doskonały moment na promowanie naszych lokalnych produktów”. Więc to wszystko może się obrócić przeciw Stanom Zjednoczonym.
Donald Trump jest przekonany, że Stany Zjednoczone są najpotężniejszym krajem świata, którego nikt nie musi lubić, ale wszyscy powinni się go bać i szanować. To jego podejście: „America First. Nie obchodzi mnie, czy innym spodoba się to, co chcę osiągnąć, Ameryka nikogo się nie boi, Ameryka żadnych przyjaciół nie potrzebuje, a wrogom pokaże, co o nich myśli”. Czy to słuszne podejście? Niemiecki kanclerz Otto von Bismarck powiedział kiedyś w Reichstagu - kiedy zdawało się, że Niemcy będą najpotężniejszym gospodarczo krajem Europy - że „Niemcy boją się Boga i poza tym nikogo na świecie”. Potem jednak przyszły dwie wojny światowe i okazało się, że cały świat zjednoczony przeciwko Niemcom rozbił ich potęgę. To dobra lekcja: nie ma kraju tak potężnego, że mógłby powiedzieć: „Nie są nam potrzebni żadni przyjaciele, jesteśmy tak potężni, że zmusimy wszystkich do posłuchu. Nas interesuje tylko Ameryka, Ameryka First”.
Donald Trump grozi także wprowadzeniem ceł dla Unii Europejskiej. Co Unia może zrobić, żeby sobie z tym poradzić?
Unia jest, obok USA i Chin, trzecią największą potęgą gospodarczą na świecie. Unia też może się odgryźć, ale na pewno nie będzie chciała tego robić. UE jest bardziej uzależniona niż Stany Zjednoczone od eksportu, bardziej korzysta ze swej produkcyjnej specjalizacji. Więc oczywiście dla Unii Europejskiej wojna celna ze Stanami byłaby nieco bardziej bolesna niż dla Stanów. Ale Unia też może boleśnie Stany Zjednoczone ukarać. Gdyby iść taką logiką, to Unia powiedziałaby tak: „Wy nie pozwalacie nam, to my nie pozwalamy wam. Będziemy ograniczać możliwości działania waszym wielkim firmom internetowym, będziemy na różne sposoby utrudniać im życie”. Czy to będzie dobre? Oczywiście, że nie. Unijni konsumenci na tym stracą. Natomiast jeśli Stany Zjednoczone zachowałyby się tak wobec Unii, to Unia miałaby powody podobnie zachowywać się wobec Stanów Zjednoczonych. Gdyby zaczęła się wojna handlowa, te trzy potęgi: Chiny, Unia, Stany Zjednoczone potrafiłoby się skutecznie odgryźć partnerom, i to doprowadziłoby do gospodarczej katastrofy. Nawet jeśli na początku Stany Zjednoczone, wybierając takie pole, na których mają najmniej do stracenia, czyli handel, odczułyby to mniej boleśnie niż pozostali dwaj partnerzy, to z czasem Unia i Chiny potrafiłyby wprowadzić równie bolesne sankcje przeciwko firmom z USA, co byłoby światową katastrofą gospodarczą i polityczną. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie i że mówimy tylko o bardzo twardych, nieprzyjemnych negocjacjach, które z pewnością nie przyniosą Stanem Zjednoczonym wielu przyjaciół na świecie.
Gdyby do takiej wojny jednak doszło, to jak odczuje ją zwykły obywatel? Na pewno wzrosną ceny niektórych produktów, ale co jeszcze?
Pytanie, jakiej skali byłaby to wojna. Gdyby to była pełnowymiarowa wojna, to nie skończyłaby się na wzroście cen, wtedy spadłyby też realne płace, w wielu krajach mogłoby dojść do wzrostu bezrobocia. Wszystko to, co przeciętnego Kowalskiego najbardziej interesuje na krótką metę, czyli jego dochody, ceny, czy jest ryzyko utraty pracy - to wszystko zmieniłoby się na niekorzyść. Powtórzę, że ból mógłby być różny zależnie od skali tej wojny. Cóż, wiek temu, podczas wojny handlowej, o której już mówiłem, doszło do katastrofalnych spadków produkcji na całym świecie, choć nie tylko z powodu wojny handlowej. Była to największa katastrofa polityczno-gospodarcza w historii. To ona wyniosła Hitlera do władzy i spowodowała załamanie światowej gospodarki. Nie twierdzę, że w tej chwili grozi nam coś podobnego, ale efekty wojny handlowej są te zawsze takie same: mniej pracy, niższe płace, wyższe ceny.
Czy ten pierwszy miesiąc rządów Donalda Trumpa odbił się jakoś na gospodarce? Jakie są nastroje gospodarcze na świecie, czy możemy to w jakiś sposób oceniać?
Na pewno ta sytuacja nie służy dobrze nastrojom. W Niemczech, które są jednym z największych eksporterów świata, nastroje uległy wyraźnemu pogorszeniu. One już były fatalne, a wybór Trumpa tylko je pogorszył. Złe nastroje w Niemczech przekładają się na stagnację lub wręcz recesję gospodarczą. To oczywiście uderza w całą Europę, również w Polskę, bo nasz eksport do Niemiec spada. Ale na krótką metę różnie to bywa. Na rynkach finansowych nie myśli się o tym, co będzie za dwa lata, myśli o tym, co dzieje się w tej chwili. Mocniejsza pozycja Stanów Zjednoczonych w negocjacjach oznacza, że dolar wzmacnia się wobec innych walut. Paradoksalne, ryzyko, że w Stanach Zjednoczonych może nastąpić przyspieszenie inflacji, oznacza również, że prawdopodobnie FED, amerykański bank centralny, podniesie stopy procentowe. Jeśli podniesie stopy procentowe, to inwestorzy będą kupować więcej amerykańskich obligacji, oczekując większych zysków. To też wzmacnia dolara. Ale to są efekty krótkookresowe, których nie należy łączyć z przekonaniem, że dzieje się dobrze. To, że dolar wzmacnia się w oczekiwaniu, że coraz bardziej prawdopodobne będą podwyżki stóp procentowych, wcale nie oznacza, że to jest dobra perspektywa dla amerykańskiej gospodarki, ale dla posiadaczy obligacji rządu USA w tej chwili jest to oczywiście korzystne.
Ale takie grożenie palcem może przyniesie także coś dobrego? Mamy nieformalny szczyt Unii Europejskiej w Brukseli. Wiadomo, że będzie się na nim mówić także o tym, co planuje Trump i jak się na to przygotować.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, a każda zła rzecz może wywołać coś dobrego. Pytanie, jakim kosztem, na ile na serio Donald Trump chce wojny handlowej z Europą, bo już powiedziałem: to wcale nie jest pewne.
Pan uważa, że Trump tylko straszy?
Mówię zupełnie szczerze: nie wiem. Jest to równie prawdopodobne jak to, że wcale nie straszy. Tego nie wie nikt na świecie, poza samym Trumpem. A być może on sam też tego jeszcze nie wie. Główny problem z Donaldem Trumpem polega na tym, że jest nieprzewidywalny. Nie to, że chce czegoś złego, tylko że jest kompletnie nieprzewidywalny. Oczywiście, koszty jego decyzji poniesiemy tak czy owak. Czy dojdzie do wojny handlowej, czy do niej nie dojdzie, ale w zamian za to będziemy zobowiązani kupować droższy gaz ze Stanów Zjednoczonych - w jakiś sposób za to zapłacimy. Czy w związku z tym Unia Europejska się przebudzi i stwierdzi, że trzeba być mocniejszym, sprawniejszym, bardziej zintegrowanym w działaniu? Bardzo bym chciał, ale to wcale nie jest pewne. Być może Unia Europejska zrozumie także, że musi bardziej dbać o swoje bezpieczeństwo, doprowadzić do wzmocnienia swojej obronności, a wtedy mniej będziemy się obawiać tego, co zrobi Putin.
Taka niepewność, która jest związana z Trumpem, chyba źle wpływa na gospodarkę, bo jeśli w gospodarce nie wiadomo, co będzie, to dzieje się źle.
Tak, dzieje się źle i widać to gołym okiem. Powiem żartobliwie, że połowa Amerykanów, ta, która głosowała na Trumpa, jest wciąż na haju, czeka na to, że Trump pokaże wszystkim, jak potężna jest Ameryka. Ale choć Stany Zjednoczone są jedną z największych gospodarek świata, nie wystarczy, by tam się działo dobrze, a na całym świecie zapanuje dobra koniunktura. Nastroje w większości krajów świata, zwłaszcza w Europie i w Chinach, są niedobre. Więc per saldo efekty polityki Trumpa są w tej chwili dla gospodarki światowej i dla nastrojów negatywne. Zresztą nawet połowa Amerykanów jest raczej zaniepokojona tym, co Trump chce zrobić, a nie szczęśliwa z tego powodu.
Nie ma pan takiego wrażenia, że te zapędy Trumpa, który chce Grenlandii, Kanału Panamskiego, Kanady, mogą być argumentem w rękach Chin czy Rosji? Bo Chińczycy mogą powiedzieć: „To nasz będzie Tajwan”, a Rosja może powiedzieć: „To nasza będzie Ukraina”.
Rosja nie jest żadnym mocarstwem gospodarczym, ona tylko chciałaby uchodzić za równego partnera USA, ale oczywiście nim nie jest, jest krajem bandyckim. I nie był jej wcale potrzebny Donald Trump, żeby zaatakować sąsiada. Z Chinami jest natomiast inna sprawa, bo to przeciwnik o znaczeniu globalnym. Donald Trump lubi taką grę, grę mocarstw - pojedynek bokserów wagi superciężkiej. Jest przekonany, że ma wszystkie atuty i wygra ten pojedynek. Możliwe, że prowadzona w agresywny, ale nie skrajny sposób polityka Trumpa może przynieść Stanom Zjednoczonym znaczne korzyści, ale dla świata jest to coś złego. Świat był bezpieczniejszy wtedy, gdy Stany Zjednoczone były rodzajem gwaranta światowego bezpieczeństwa i promotorem rozwoju gospodarczego. Tak było przez kilkadziesiąt lat po drugiej wojnie światowej. Oczywiście najpierw musiały zmagać się ze Związkiem Radzieckim, potem z coraz silniejszymi Chinami, ale Stany Zjednoczone były tym krajem, który stabilizował gospodarczą i polityczną sytuację świata, był niejako stróżem porządku. W tej chwili Donald Trump mówi: „Nie chcę już pilnować porządku, jestem najmocniejszy, będę się po prostu bić z innymi”. Świat jest przez to mniej bezpieczny. Czy to zachęci do bójki innych? Oczywiście. Mogą teraz myśleć: „Jak nie ma tego silniejszego, który dawniej pilnował porządku, to znajdę kogoś wystarczająco słabego, żeby mu przyłożyć”. Z kolei wielu Amerykanów może pomyśleć tak jak Trump: „Świat nas wykorzystywał, dlaczego mielibyśmy pilnować światowego porządku, skoro w naszym własnym interesie wystarczy samemu bić słabszych, którzy wchodzą nam w drogę”? Gdyby tak się stało, świat stałby się znacznie mniej bezpieczny. Wszystko zależy od tego, czy zmiana USA ze stróża światowego porządku w jednego z ulicznych bokserów to prawdziwy zamiar Trumpa, czy tylko gra, forma nacisku. Póki co sprawy idą w stronę co najmniej niepokojącą.