Jest jednak coś – w tym wypadku pomysł redakcji „Gazety Wyborczej, by stan w jakim się znalazł ów nieszczęsny człowiek bezlitośnie wykorzystać – co sprawia, że najprawdopodobniej ów szatański plan osłabienia religijności Polaków osiągnął fazę gdzie już nie wystarczy to, że polskie kościoły opustoszeją, ale gdzie należy doprowadzić do tego, by Kościół jako instytucja i idea przestał w ogóle istnieć i żeby doszło do znanej nam z Orwella sytuacji, gdzie odgłos kościelnych dzwonów był już tylko mglistym wspomnieniem, czy wręcz jego złudzeniem.
Jakiś czas temu – a więc wciąż jeszcze w czasach, gdy Kościół, co by o Nim nie myśleć, stanowi realną rzeczywistość – miałem okazję wziąć udział w spotkaniu towarzyskim, na którym - wśród wielu najróżniejszych osób - pojawili się pan i pani z planami małżeńskimi. Rozmowa kręciła się więc przez pewien czas wokół tematów zwykle pojawiających się w podobnych sytuacjach, czyli domu, pieniędzy, dzieci, przystojnych mężczyzn i ładnych kobiet, kiedy nagle pani z planami wyraziła zaniepokojenie sytuacją, w której będzie musiała pójść do spowiedzi.
Podpis będzie za "flaszkę"
W tym momencie, dotychczas lekka wymiana lekkich myśli, zamieniła się w dość jednostronną ideologicznie debatę na temat niezrozumiałych represji, z jakimi kochający się ludzie muszą się potykać na drodze do szczęścia. Generalnie, wszyscy zabierający głos uczestnicy spotkania, bardzo współczuli pani prawie młodej i prawie młodemu panu, że będą musieli się zmierzyć z tak dramatyczną sytuacją.
Nagle, któryś z uczestników spotkania, poinformował zainteresowana parę, że on słyszał, o księdzu, który jest księdzem bardzo porządnym i za flaszkę, ewentualnie stówę na flaszkę, jest skłonny podpisać „karteczkę”, która, jak kolec w sercu, nie dawała spać zakochanej parze. Więc spróbuje się ten ktoś popytać i dostarczyć młodej parze odpowiednie namiary.
Ponieważ to, co usłyszałem stanowiło dla mnie absolutnie fascynująca egzotykę, zwróciłem się do przyszłej małżonki z pytaniem, dlaczego ona w ogóle pragnie wziąć ślub w kościele. Dlaczego nie zarejestruje po prostu małżeństwa w urzędzie i w ten sposób pozbędzie się kłopotu z bezwzględnym klerem, a przy tym zaoszczędzi na ewentualnym haraczu dla księdza o dobrym sercu.
Zakochana pani była bardzo zdziwiona moim pytaniem, a ponieważ nie chciałem drążyć tematu, przyjąłem tylko uprzejmie wyjaśnienie, że przecież ślub musi być w kościele. Zaproponowałem tylko, żeby może poprosiła swojego tatę, albo kolegę, żeby złożył jakikolwiek podpis na karteczce, która stanowiła dla niej taki problem i dołączyła do innych dokumentów, ale to już było zdecydowanie za dużo, a ponieważ moja znajoma zaczęła węszyć prowokację, zamilkłem i temat zamknąłem.
Pozostał problem. Po co ludzie, dla których kwestie wiary, religii, Kościoła są kompletnie obce, tracą czas na takie drobiazgi, jak to, czy ślub ma być kościelny, czy nie-kościelny?
Od razu muszę też się przyznać, że to, co mnie spotkało podczas omawianego spotkania, owszem, było intrygujące, niemniej jednak nie stanowiło jakiegoś bardzo dużego szoku. Niejednokrotnie w moim życiu spotykałem się z ludźmi, którzy sprawy religii traktowali, że tak to ujmę, specyficznie. Pewna moja uczennica, na przykład, zawsze przed egzaminem zakładała na szyję łańcuszek z Matką Boską, a kiedy już się dowiedziała, że zdała (a jak nie zdała, to tym bardziej), zdejmowała ten swój medalik, „bo to głupio wygląda”. Już nie wspomnę o tych wszystkich maturzystach, którzy rok w rok wczesną wiosną, udają się na wycieczki na Jasną Górę, żeby tam odprawiać swoje „czary”. A jestem przy tym pewien, że oni wszyscy, kiedy już dorosną, czy to przy okazji chrztu swojego dziecka, czy to jego Pierwszej Komunii, czy, wcześniej, przy okazji swojego ślubu, czy za wiele, wiele lat, widząc nadchodzącą śmierć, będą się nieustannie zmagać z kwestią, jak tu poradzić sobie z kaprysami Kościoła.
Chodzi o strach przed piekłem?
Umiera człowiek, który w życiu nie chodził do kościoła. Ba, człowiek, którego rodzina, od ślubu właśnie, czy może wręcz od Pierwszej Komunii, nie miała z kościołem, zarówno tym z dużej, jak i małej litery, żadnego kontaktu. Człowiek, który niejednokrotnie Kościół i księży traktował wyłącznie jako obiekt żartów i szyderstwa. Umiera ów człowiek, a ci z jego otoczenia, co jeszcze przez jakiś czas muszą tu pozostać, zaczynają podejmować zabiegi na rzecz zorganizowania dla zmarłego kościelnego pochówku.
I dobrzy ludzie dręczą się myślą, po co? Gdyby chodziło o zwykły strach przed piekłem, to jeszcze rozumiem. Ale najczęściej wszystko wskazuje na to, że o piekle nikt nie myśli. Problem sprowadza się wyłącznie do żądania pięknej uroczystości i do pomstowania na bezdusznego księdza-służbisty.
Myślałem więc sobie o tej dziwnej kwestii wielokrotnie, ale też jeszcze przed wielu laty, w związku z wywiadem, jaki opublikowała wspomniana wcześniej „Gazeta Wyborcza” z którymś z wyższych rangą polskich masonów. Mistrz ów na pytanie, co przyciąga tak wielu wybitnych ludzi do Loży, wśród kilku powodów, wymienił coś, co, według mojej pamięci, brzmiało, jak „stara, ponad dwustuletnia tradycja wolnomularstwa”.
Wówczas, kiedy jeszcze czytałem te słowa, czułem oczywiste rozbawienie, ale w miarę upływu lat, problemu tej – a przecież nie tylko tej – nędznej i żałosnej tradycji, mogłem doświadczać już wielokrotnie na własne oczy. Akurat bowiem nie trzeba być masonem, żeby raz na jakiś czas stanąć twarzą twarz z własną nędzą. Z mojego punktu widzenia, żeby poczuć tę samotność, wystarczy w ogóle oderwać się od czegoś, co bez narażania się na łatwe kpiny, można nazwać tradycją i historią. Z tego punktu widzenia, w którym się szczęśliwie znalazłem, sprawy się mają tak, że jeśli stracimy ów szczególny drogowskaz w postaci tego, co daleko za nami, stajemy się nikim.
Wszystkie drogi prowadzą do Kościoła
I wcale tym drogowskazem nie musi być religia. Wystarczy, żebyśmy w naszej świadomości mieli cokolwiek, na co będziemy się mogli powołać i do czego się odwołać, a co jednak będzie sięgało nieco dalej, niż marne dwieście lat wstecz. I to nam też powinno zdecydowanie wystarczyć.
Pragnę jednak wrócić do kwestii tych wszystkich uroczystości na styku religii i życia codziennego. Chodzi o to mianowicie, że jakkolwiek by na to nie patrzeć, w kulturze, w której wszyscy żyjemy, jeśli chcemy prawdziwego święta i prawdziwej uroczystości, a nie czegoś co owo święto i uroczystość ma zastąpić, to musimy zawsze zwrócić się do Kościoła. Czy to jest Boże Narodzenie, czy to są Święta Wielkanocne, czy zwykła „powszednia” niedziela, za tym wszystkim zawsze stoi Kościół.
Więc nie ma najmniejszej wątpliwości, że jeśli chcemy liczyć na prawdziwie uroczysty pogrzeb, czy ślub, czy jakąkolwiek inną okazję, musimy zwrócić się o pomoc do Kościoła. Bo tylko Kościół może się wykazać odpowiednio długą tradycją, a dzięki niej właśnie, odpowiednio bogatymi środkami, żeby nadać jakiemukolwiek wydarzeniu prawdziwie piękną oprawę. Bez tego, co może nam zapewnić tylko Kościół, możemy się co najwyżej najeść i napić wódki. A jeśli mamy trochę więcej pieniędzy, to jeszcze zamówić sobie występ piosenkarki.
Właśnie dlatego, kiedy zapragniemy zawrzeć związek małżeński, a chcemy, by ten dzień zapisał się w naszej pamięci, jako dzień szczególny i kiedy chcemy, żeby był i welon i żeby była biała suknia, i żeby sypano na nas czy to kwiaty, czy to ryż, czy zwykłe grosiki, i kiedy chcemy, żeby nam grały prawdziwe organy, a nie tandetny keyboard, musimy zwrócić się do Kościoła.
Absurdalność świeckiej uroczystości i kosmici
I właśnie dlatego też, kiedy umrze nam osoba bliska, albo kiedy umrze człowiek wybitny, godny wielkiego gestu i wielkich słów, wiemy, że ten gest i te słowa mogą paść tylko z ust księdza. I wiem co mówię, bo widziałem parę tzw. świeckich pogrzebów i absurdalność tego co się tam działo, gdy zamówiony mistrz ceremonii bredził coś na temat tego, że zmarły patrzy na nas z góry i dziękuje nam za wszystko dobro, jakie od nas w życiu otrzymał. Pamiętam też pogrzeb Wisławy Szymborskiej, gdzie doszło do tego, że tam nagle pojawiła się wizja spoczywającej w zimnym grobie poetki, jak gdzieś tam w chmurach spędza aktualnie czas ze swoją ulubioną Arethą Franklin i słucha jej pięknego śpiewu.
A zatem chodzi o to, żeby coś tam jednak było i żeby to niekoniecznie byli kosmici, czy jakaś nie do końca określona miłość, empatia i tolerancja, ale coś znacznie poważniejszego. Choćby jako alibi dla własnego dobrego samopoczucia. Napisałem, że o to chodzi, ale mam wrażenie, że są wśród nas tacy, którzy bardzo mocno się starają, żeby faktycznie pozostało tylko to. Żeby przyszedł taki czas, kiedy nikomu już więcej nie przyjdzie do głowy marzyć o tym, że Kościół może komukolwiek coś dać, choćby tylko te organy i chóry gregoriańskie. Ale żeby to osiągnąć, to trzeba – jak wspomniałem na początku tych refleksji – doprowadzić do tego, by zarówno słowo, jak i pojęcie „Kościół” zostały usunięte ze słownika, a nawet z ludzkiej pamięci.
Stefan Niesiołowski ma tu bardzo dużą rolę do spełnienia, nawet jeśli w jego przypadku to wszystko i tak nie ma już jakiegokolwiek znaczenia.
Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź Portal i.pl codziennie. Obserwuj i.pl!
rs
