Jak bardzo jesteśmy zagrożeni wojną nuklearną?
Nie wiem. Trzymam się z dala od geopolityki. Nie zajmuję się rozważaniami o tym, jaka sekwencja zdarzeń może doprowadzić do wybuchu wojny nuklearnej na świecie. Napisałam książkę „Wojna nuklearna”, aby pokazać czytelnikom, jak bardzo przerażająca ona może być. To było dla mnie najważniejsze.
Z drugiej strony nie opublikowałaby Pani swojej książki na przykład dziesięć lat temu. A może to tylko zbieg okoliczności, że ukazała się ona w czasie, gdy na świecie trwają dwie duże wojny regionalne, w które zaangażowane są kraje wyposażone w głowice atomowe?
Tak, to straszny zbieg okoliczności. Jestem reporterką zajmującą się bezpieczeństwem narodowym. Piszę o wojnie, broni, bezpieczeństwie narodowym USA i tajemnicach. Wcześniej zdążyłam napisać sześć książek przed tą. We wszystkich w ten czy inny sposób dotykałam kwestii wojny nuklearnej. Wielu moich rozmówców z dumą podkreślało, że podejmowało takie, a nie inne decyzje właśnie po to, aby zapobiec nuklearnej III wojnie światowej. Dotyczy to również pierwszej administracji Donalda Trumpa, przecież wtedy mieliśmy bardzo napięte relacje z Koreą Północną. I gdy słuchałam kolejnych opowieści o zdarzeniach z wcześniejszych lat, nagle tknęła mnie myśl: mój Boże, a co się stanie, jeśli doktryna odstraszania nuklearnego zawiedzie? To był główny powód, dla którego zaczęłam prace nad tą książką. Wielu moich rozmówców, w tym były sekretarz obrony Leon Panetta, pochwaliło mnie za ten pomysł - bo ludzie albo zapomnieli, albo nie wiedzą, jakim koszmarem może się okazać wojna jądrowa.
W latach 50. i 60. XX wieku obawy przed wojną nuklearną były w USA bardzo głębokie, później stopniowo stawały się coraz mniejsze - w miarę jak słabły globalne napięcia. Mieliśmy podstawy, by przestać się martwić wojną atomową?
Zmartwienie było bardzo realne wtedy i jest bardzo realne teraz. Najwyższy poziom zagrożenia nuklearnego mieliśmy w latach 80., w 1986 r. na świecie istniało 70 tys. głowic atomowych. To był strasznie groźny i niebezpieczny czas. W czasie szczytu w Reykjaviku między Michaiłem Gorbaczowem a Ronaldem Reaganem uzgodniono redukcję broni jądrowej do 12,5 tys. głowic. Tyle ich mamy dzisiaj, ale zagrożenie nadal istnieje. Nawet wtedy, gdy pozornie mamy bardziej spokojny okres, zagrożenie jest tak samo realne - ponieważ to broń nuklearna czyni nas tak niebezpiecznymi, nie okoliczności. Stany Zjednoczone posiadają 1770 sztuk broni nuklearnej gotowej do wystrzelenia na rozkaz prezydenta. A trzeba pamiętać, że raz uruchomionej rakiety z głowicą atomową nie da się zawrócić albo przekierować. A mamy przecież uzbrojoną w broń nuklearną Koreę Północną, która nie przestrzega żadnych zasad kontroli tej broni. Dziś na świecie dziewięć państw jest w nią uzbrojonych, wiele z nich jest w bezpośrednim konflikcie ze swoimi sąsiadami lub innymi państwami uzbrojonymi w broń nuklearną.
Te dziewięć państw to: USA, Rosja, Francja, Wielka Brytania, Chiny, Pakistan, Indie, Izrael i Korea Północna. Nie należy do niej doliczyć Iranu?
Nie, Iran nie posiada broni nuklearnej.
Jeszcze.
Należy się spodziewać, że w niedalekiej przyszłości tę listę tworzyć będzie 10 krajów.
Pociski międzykontynentalne zdolne do przenoszenia głowic atomowych potrzebują średnio niecałe 30 minut, aby osiągnąć swój cel. Ich przelot z Korei Północnej do Stanów Zjednoczonych trwa 33 minuty. Pół godziny to mnóstwo czasu. Co się wtedy dzieje?
Tak, też mnie zaskoczyło, gdy dowiedziałam się, że między odpaleniem rakiety z ładunkiem atomowym a momentem, gdy sięgnie on celu, mija ok. 30.
Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że to raczej 5-10 minut.
Też sądziłam, że ten czas jest dużo krótszy. Ale też to jest moment, w którym dochodzi do błyskawicznego wybuchu wojny nuklearnej. To nie jest sytuacja, w której ktoś mówi prezydentowi na ucho, co się dzieje, gdy on akurat czyta książkę dzieciom - jak to miało miejsce w przypadku prezydenta George’a W. Busha 11 września 2001 r. W przypadki broni atomowej nie ma mowy o zaskoczeniu. Stany Zjednoczone posiadają System Dowodzenia i Kontroli Jądrowej (NCCS), na który wydano biliony dolarów. On sprawia, że Waszyngton wie o wystrzeleniu rakiety balistycznej w ciągu jednej sekundy. I od tego wszystko się zaczyna. Prezydent o takiej sytuacji zostałby natychmiast powiadomiony i on wtedy musiałby wydać polecenie przeprowadzenia kontrataku nuklearnego.
Ale skoro prezydent dowiaduje się od razu po wystrzeleniu rakiety, to ma pół godziny na reakcję. Musi od razu wydawać rozkaz kontrataku? Nie można w pierwszej kolejności zapobiec zagrożeniu?
Nie. Teoretycznie USA dysponują systemem przechwytującym, ale oczekiwanie, że zestrzeli on rakiety balistyczne lecące w stronę Ameryki jest fantazją. Ten system jest po prostu nieskuteczny.
Element tego systemu właśnie wszedł do użytku w Polsce.
Nie, to są różne systemy. W Polsce działa on z lądu, zestrzeliwuje pociski krótkiego lub średniego zasięgu. I ma 85 proc. szans na ich skuteczne zestrzelenie. Natomiast system do zestrzeliwania rakiet dalekiego zasięgu operuje z morza, ale jego skuteczność jest niewielka. Taka rakieta porusza się po innej paraboli, z prędkością ponad 2000 km/h, lecąc 800-110 km nad ziemią. Rakieta przechwytująca musi go zlokalizować, poruszając się jeszcze szybciej, a w tym czasie musi być w stanie manewrować, by trafić w cel. Nawet Amerykańska Agencja Obrony Przeciwrakietowej powiedziała, że to jak strzelanie kulą w kulę - tylko na ogromnej wysokości i przy dużych prędkościach. Skuteczność takiego działania szacuje się na 40-50 proc.
A nie można wystrzeleniu ładunku nuklearnego zapobiec jeszcze wcześniej? Podkreśla Pani, że cały arsenał atomowy świata jest starannie monitorowany. Ale zanim zostanie naciśnięty guzik, taką rakietę wcześniej trzeba przewieźć we właściwe miejsce, ustawić, wycelować. Czy to nie jest czas dla prezydentów, by wykonali właściwy telefon?
Nie do końca. Po pierwsze, wiele głowic atomowych znajduje się na pokładach okrętów podwodnych, a je obserwować jest bardzo trudno. Z kolei rakiety balistyczne znajdujące się na lądzie znajdują się na mobilnych wyrzutniach i są ukryte przed satelitami w lesie lub w pasmach górskich. Wiele wyrzutni jest ukrytych w specjalnych silosach pod ziemią - w chwili podjęcia decyzji o ich użyciu, po prostu wychodzą, a następnie startują. Najlepszy monitoring przed tym nie ostrzeże.
Czyli właściwie jedyna sposobność zapobiegania wojnie nuklearnej to doktryna odstraszania.
Ona sprawiła, że do tej pory taka wojna nie wybuchła. Ta doktryna zakłada, że nikt nie jest na tyle szalony, by użyć broni nuklearnej. Ale kiedyś gen. Thomas Bussiere, dowódca Globalnego Dowództwa Uderzeniowego Sił Powietrznych USA, powiedział, że jeśli tak się nie stanie, wszystko się rozpadnie.
Co w takiej sytuacji może zrobić zaatakowany kraj?
Nic.
Nic, poza szybkim wyprowadzeniem kontruderzenia.
Właśnie dlatego raz rozpoczęta wojna atomowa może skończyć się tylko nuklearnym armagedonem. Ta absurdalność sytuacji przez długi czas była ukrywana przed ludźmi - albo dlatego, że ludzie byli bardziej zainteresowani innymi rzeczami, albo dlatego, że rządy trzymały ją w tajemnicy. W każdym razie długo nikt nie miał świadomości, że raz rozpoczętej wojny jądrowej nie można wygrać. Wojna nuklearna jest szaleństwem. Same groźby nuklearne są już jego przejawem.
Mówimy o czarno-białym scenariuszu, o tym, że użycie broni atomowej doprowadzi do gwarantowanego zniszczenia wzajemnego. Ale są przecież scenariusze pośrednie. Rozmawiałem kilka lat temu z nieżyjącym już niestety rosyjskim dysydentem Sergiejem Kowalowem. I on zwrócił uwagę na to, jaka byłaby reakcja Zachodu, gdyby Putin zrzucił ładunek atomowy na przykład na Przemyśl - według niego odpowiedzią byłoby kontruderzenie na Soczi. Zresztą w jego wywodzie taka reakcja Zachodu była dowodem słabości Zachodu, którą Putin wykorzystuje - ale też bez wzajemnego zniszczenia. To możliwe?
Tak naprawdę nikt nie wie, co się stanie, gdyby doszło do użycia broni atomowej. Na tym polega cały szkopuł. W swojej książce starałam się wyjaśnić, jak będzie wyglądała sekwencja zdarzeń, jeśli Ameryka zostanie zaatakowana ładunkiem nuklearnym.
W przypadku takiego ataku najbardziej newralgiczną osobą okazuje się prezydent. Ma on tylko sześć minut na podjęcie decyzji o reakcji - tymczasem on bardzo mało wie o możliwych scenariuszach, nie jest merytorycznie przygotowany do podjęcia takiej decyzji. Błędne koło.
Tak, byłam zszokowana, gdy się o tym dowiedziałem. Dowiedziałem się tego od dwóch byłych sekretarzy obrony USA. Bill Perry, sekretarz obrony w czasach Billa Clintona, opowiadał mi, że większość prezydentów obejmuje urząd nieświadoma tego, z czym wiąże się wojna nuklearna - i taka pozostaje do końca, większość z nich po prostu nie chce nic wiedzieć na ten temat. Prezydenci mają wiele innych rzeczy na głowie - muszą się martwić o swoją popularność, o politykę wewnętrzną, o kryzysy zagraniczne, o poziom bezrobocia. I wychodzą z założenia, że zagrożenie jądrowe niweluje doktryna odstraszania. To bardzo, bardzo niebezpieczna sytuacja, zwłaszcza w sytuacji, gdy świat staje się bardziej wrogi. W czasach, gdy prezydent Rosji grozi użyciem broni jądrowej przeciwko Ukrainie, ten brak przygotowania jest głęboko niebezpieczny.
Faktem jest, że prezydent nie umiałby zdecydować o użyciu broni nuklearnej. Byłby zdany na podpowiedzi osób ze swojego otoczenia. Kto więc realnie podjąłby taką decyzję?
To jest wielka troska wielu osób, z którymi rozmawiałam - bo nikt do końca nie wie, do kogo prezydent w takiej sytuacji by się zwrócił. Sekretarzami obrony pozostają cywile, więc podejrzewam, że w takiej sytuacji decydujący głos będzie miał przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Tę funkcję sprawują generałowie, a wojskowi popchną prezydenta do kontrataku, do użycia przytłaczającej siły nuklearnej przeciwko państwu, które wykonało pierwszy atak.
Przytłaczającej, czyli jakiej? Na każdy jeden pocisk jądrowy USA wystrzelą 10 swoich? A może 100?
Gdy za czasów pierwszej prezydentury Trumpa doszło do prowokacji nuklearnych ze strony Kim Dzong Una, ówczesny wiceprzewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów gen. John E. Hyten udzielił rzadkiego wywiadu dla CNN, w którym opowiadał, co faktycznie mogłoby się stać, gdyby została odpalona w stronę USA rakieta z ładunkiem atomowym. Dywagował w tym wywiadzie o różnych stopniach zagrożenia, podkreślał, że jeśli atak na Amerykę nie byłby zagrożeniem egzystencjalnym, to odpowiedź powinna być podobna, bez eskalacji. Ale to tylko jeden ze scenariuszy. Jest też inny - zakładający, że USA na wystrzelenie jednej rakiety w jej kierunku przez Koreę Północną, odpowiada 80 rakietami. To jest przerażająca wizja.
Korea Północna posiada arsenał 50 głowic nuklearnych. Gdyby wystrzeliła wszystkie na USA, Ameryka musiałaby w odpowiedzi użyć 400. Jej zasoby byłyby w połowie wyczerpane.
Nie do końca. USA posiadają 1776 głowic z ładunkiem atomowym gotowych do użycia. Natomiast łącznie posiadają ich ok. 5 tys. To piekielnie dużo broni. I właśnie to generuje problem, o którym przed chwilą mówiłam - bo wizja, że one zostają użyte, jest przerażająca. Sekretarz generalny ONZ Antonio Guterresa niedawno powiedział, że jesteśmy o jedno nieporozumienie, jedną błędną kalkulację od nuklearnej zagłady.
W 1983 r. ppłk Stanisław Pietrow dostrzegł na radarach lecącą w stronę ZSRR rakietę z głowicą atomową - ale nie przekazał o tym informacji dalej, uznając, że to błąd systemu. Gdyby wtedy zachował się zgodnie z procedurami, Związek Radziecki odpowiedziałby zmasowanym atakiem na USA i w ten sposób doszłoby do wojny nuklearnej.
Tak, to najsłynniejszy przypadek, gdy świat znalazł się na krawędzi takiego konfliktu. Ale nie jedyny. W czasach, gdy prezydentem Rosji był Boris Jelcyn, próbę wysłania na orbitę satelity w Norwegii odebrano jako atak nuklearny - też było bardzo blisko od kontruderzenia. Bill Perry opowiadał mi o podobnym incydencie w 1979 r. On wtedy pełnił rolę podsekretarza obrony. Z dwóch źródeł dostał informację o tym, że USA zostały zaatakowane pociskami nuklearnymi. To było w nocy i Perry zaczął się zastanawiać, czy należy budzić prezydenta Jimmy’ego Cartera, by ten wydał rozkaz kontrataku - ale nagle okazało się, że wcześniejsze informacje były efektem błędnych odczytów. Ale Perry mi dokładnie to opisywał - jak bardzo realne były pierwsze doniesienia, i jak bardzo się spocił na myśl o tym, jakie mogą być dalsze konsekwencje tej sytuacji. A im bardziej wrogie są poszczególne państwa, tym sytuacja jest bardziej niebezpieczna, bo wszyscy mają paranoję na punkcie swoich przeciwników.
Rozmawiamy o scenariuszach wojny nuklearnej między dwoma państwami. Ale sytuacja na świecie jest dynamiczna, pojawiają się też inne opcje. Co by się stało, gdyby na przykład jakieś państwo utraciło kontrolę nad własnym arsenałem jądrowym? Na przykład Moskwa w wyniku rozpadu Rosji?
USA ma już doświadczenie w zarządzaniu takimi kryzysami. Po upadku muru berlińskiego i szybkim rozpadzie ZSRR wielu amerykańskich urzędników zajmowało się pilnowaniem, by sytuacja, którą pan przedstawił w pytaniu, nie miała miejsca, by ładunki nuklearne nie wpadły w niepowołane ręce. Waszyngton współpracował wtedy z wieloma państwami, na przykład z Ukrainą, Kazachstanem w tym procesie. Trzeba było działać szybko, bez odpowiedniego przygotowania, czasami trzeba było płacić - ale ostatecznie ta operacja okazała się wielkim sukcesem, broń masowej zagłady nie znalazła się pod kontrolą osób, które nie powinny jej mieć. Jestem przekonana, że podobny sposób działania miałby miejsce, gdyby doszło do kolejnej zmiany na szczytach władzy w jakimkolwiek kraju posiadającym broń atomową.
Mówimy o krajach posiadających kilkaset, a nawet kilka tysięcy ładunków nuklearnych. A co, jeśli w takim zamieszaniu zginie jedna czy dwie głowice?
Nigdy tego nie można wykluczyć. Oczywiście, broń atomowa jest bardzo starannie monitorowana przez wszystkie strony, ale nie da się kontrolować absolutnie wszystkiego. Zwłaszcza Korea Północna jest pod tym względem groźna, bo ona nie chce współpracować z organizacjami międzynarodowymi zajmującymi się monitorowaniem arsenałów nuklearnych.
Na początku swojej książki sugeruje Pani, że strona amerykańska - monitorująca arsenały nuklearne innych państw poprzez satelity - byłaby w stanie zestrzelić rakietę z ładunkiem nuklearnym jeszcze w fazie wznoszenia, w ciągu pierwszych trzech minut od odpalenia.
Tak, zgadza się, taka możliwość jest prawdopodobna. Dwóch naukowców z MIT przedstawiło ją w Pentagonie na początku tego wieku. Co więcej, proponowali, by tę metodę stworzyć w porozumieniu z Rosją - bo to Rosja, ze względu na swoją bliskość geograficzną z Koreą Północną, byłaby w stanie zniszczyć rakiety nuklearne jeszcze w fazie wznoszenia. Rozmawiałam z jednym z twórców tej koncepcji, prof. Richardem Garwinem - i on mi przekazał, że to Departament Obrony nie był zainteresowany budowaniem jakiegokolwiek partnerstwa w tej kwestii z Rosją.
Dziennikarze są zwykle zakładnikami swoich źródeł. Pani swoją książkę pisała na podstawie rozmów z amerykańskimi specjalistami. Ale co, jeśli oni trochę upiększali rzeczywistość, by pokazać, że USA są dużo lepiej zabezpieczone przed atakiem nuklearnym niż są w rzeczywistości?
Oczywiście, tego wykluczyć nie możemy. Ale też słyszałam inne komentarze. Na przykład o tym, że jestem naiwną dziennikarką, bo w rzeczywistości USA dysponują dużo lepszymi systemami niż te, które opisałam w swojej książce. Krążą teorie o tym, że Pentagon dysponuje dronami krążącymi nad Półwyspem Koreańskim gotowymi zestrzelić każdy pocisk wystrzelony w stronę Ameryki. Garwin mi przekazał, że nie ma żadnego takiego programu - ale wcale nie można wykluczyć, że on istnieje, tylko jest tak głęboko utajniony, że słyszało o nim tylko wąskie grono decydentów.
Sercem doktryny odstraszania nie tyle jest sprawność arsenałów atomowych poszczególnych państw, co informacja o nich - trudniej atakuje się kraj, o którym wiadomo, że ma systemy nuklearne w pełnej gotowości. Rosja by pewnie od razu przypuściła atak jądrowy na USA, gdyby wiedziała, że Waszyngton nie będzie w stanie wyprowadzić błyskawicznego kontruderzenia.
Tego typu rozważań można by uniknąć tylko w jednej sytuacji: gdyby doszło do pełnego, powszechnego rozbrojenia. Czy potrzeba rzeczywiście kilkunastu tysięcy głowic nuklearnych na świecie? Nie wystarczyłoby, gdyby było ich kilka tysięcy? Pewnie tak - tylko że nikt nie zdecyduje się na zmniejszenie własnego arsenału, bo na świecie utrzymuje się dramatycznie niski poziom zaufania. Jednak my jako ludzkość powinniśmy dążyć w kierunku rozbrojenia.
Ale pewnie nigdy do tego nie dojdzie, bo nikt nie widzi w tym swojego interesu. Bomba atomowa jest w grach wojennych jak as w kartach - as bierze raz, ale za to przebija wszystkie inne karty.
Nie zgadzam się. Takim asem mogłaby się stać też broń biologiczna. Po II wojnie światowej wszystkie supermocarstwa pracowały nad jej rozwojem. Dopiero za czasów prezydentury Richarda Nixona uznano, że jej rozwój jest szalenie niebezpieczny - i wtedy broń biologiczną wycofano z użycia, ten temat stał się tabu. Zatrzymano prace nad jej rozwojem. W podobny sposób można podejść do broni nuklearnej. Uważam, że należy wznowić negocjacje o redukcji liczby głowic atomowych na świecie. To by pozwoliło od razu obniżyć ryzyko wojny nuklearnej na świecie.